K. Szabłowski OMI: Malaria, larwy i pasożyty – ale przede wszystkim radość głoszenia Ewangelii na Madagaskarze [rozmowa]

This is a custom heading element.

12 lutego 2021

O pracy na Madagaskarze, niespodziewanych sytuacjach i grożących niebezpieczeństwach, przede wszystkim jednak o radościach posługi misjonarskiej – z o. Krzysztofem Szabłowskim OMI rozmawia Konrad Schneider.

Konrad Schneider: Pamiętam jak szliśmy przed 27 laty w pielgrzymce do Częstochowy. Opowiadałeś mi wtedy, że jako młody chłopak byłeś pod wrażeniem żywota św. Brunona z Querfurtu. Czytałeś o nim powieść zbudowaną na kanwie opisu cudownego rozmnożenia chleba. W opowiadaniu kluczowe jest znane z Ewangelii Janowej sformułowanie „jest tu jeden chłopiec” (który ma pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby). Widziałeś wtedy siebie samego w postaci tego chłopca. Czy to był pierwszy zew powołania?

Krzysztof Szabłowski OMI: Można tak to określić. Ale to nie było tylko przeczytanie tej książki, to był proces, na który miało wpływ wiele czynników. Gdy miałem 10 lat umarł mój tata. Proboszcz parafii zaproponował, żebym został ministrantem. Tak więc całe moje dzieciństwo i młodość było potem nierozerwalnie związane z Kościołem.

Pamiętam jeszcze, że w 1981 r. odbyły się w mojej parafii dwie prymicje: oblackie i diecezjalne. Obecni na nich klerycy diecezjalni zadzierali nosa i nosili się „po księżowsku”. Klerycy obrzańscy byli za to dużo fajniejsi, bezpośredni i sympatyczni. To też zadecydowało o moim wyborze. Charyzmat wspólnotowy i maryjność odegrały potem decydującą rolę w wyborze drogi.

W takim razie dlaczego właśnie oblaci? 

Mój kuzyn był u  oblatów. Z wioski pochodził też Józek Pałuska OMI.  W jego domu rodzinnym znalazłem książki o tematyce misyjnej. Wtedy po raz pierwszy przeczytałem „Inuka” oraz „Kiedy wielka miłość woła”. W tych książkach zobaczyłem adres  – Ostatnia 14, Poznań. Napisałem do nich i tak to się zaczęło. Pamiętam jeszcze, że w 1981 r. odbyły się w mojej parafii dwie prymicje: oblackie i diecezjalne. Obecni na nich klerycy diecezjalni zadzierali nosa i nosili się „po księżowsku”. Klerycy obrzańscy byli za to dużo fajniejsi, bezpośredni i sympatyczni. To też zadecydowało o moim wyborze. Charyzmat wspólnotowy i maryjność odegrały potem decydującą rolę w wyborze drogi.

A dlaczego misje? 

To też był proces. Byłem zafascynowany „Inukiem” i misjami na końcu świata, ale nie myślałem nigdy na serio o Kanadzie czy Eskimosach. Wolałem jakieś cieplejsze klimaty. No i Madagaskar pociągał mnie jeszcze jedną cechą: wszyscy tam mówią tylko po malgasku, a nie dziesiątkami narzeczy, jak to jest w Kamerunie. Oznaczałoby to w praktyce naukę tylko jednego dodatkowego języka. Nie chciało mi się po prostu uczyć! Wolałem pracować z ludźmi niż siedzieć latami w książkach (śmiech).

Ale po święceniach poszedłeś do Lublińca…

Zgadza się. Pamiętam, że pierwszą obediencję wręczał mi osobiście ojciec generał Marcello Zago OMI, który przyjechał do nas do Obry. Bardzo cenię sobie ten rok w Lublińcu. To był oczywiście wielki młyn dla neoprezbitera: katecheza, kancelaria, grupy parafialne, msze, chrzty, spowiedzi, pogrzeby. Zdobywałem wtedy moje szlify duszpasterskie, nabierałem doświadczenia. Jeszcze po wielu latach przyjeżdżałem z Madagaskaru do Lublińca, żeby odwiedzać znajomych. Cieszyłem się, że poznałem tam tylu fajnych ludzi, którzy sami byli też dla mnie oparciem, punktem zaczepienia. W późniejszej pracy Lubliniec pozostawał dla mnie takim punktem odniesienia do wielu spraw związanych z duszpasterstwem. Kilku moich ministrantów zostało oblatami, a jeden z nich, Krzysiu Koślik OMI, przyjechał na Madagaskar.

Ale właściwe przygotowanie do misji zaczęło się w Warszawie… 

Tak jest. Po roku pracy w Lublińcu razem z moim kursowym współbratem Markiem Rojkiem OMI pojechaliśmy do Warszawy. Marek szykował się na misje kameruńskie, a ja na malgaskie. W Warszawie spotkaliśmy barwną zbieraninę ludzi, którzy chcieli głosić Ewangelię na obcych kontynentach: oprócz misjonarzy ze zgromadzeń misyjnych byli tam także księża diecezjalni oraz kilku misjonarzy świeckich. W sumie to była bardzo ciekawa grupa, zebrana w jednym miejscu i połączona jedną myślą.

Co było szczególnie wartościowe na tym kursie? 

Wykłady ludzi, którzy już na misjach spędzili sporo czasu. Opowiadali oni o najważniejszych sprawach, na które trzeba zwracać uwagę: jak ustrzec się chorób, jakich wymagań sanitarnych i zdrowotnych trzeba bezwzględnie przestrzegać. Mówiono nam o ludach zamieszkujących dane tereny, ich zwyczajach, wierzeniach, mentalności. Pamiętam do dziś wykłady p. Wandy Błeńskiej, słynnej Matki Trędowatych, która pracowała 43 lata w szpitalu w Ugandzie. Obecnie toczy się w Poznaniu jej proces beatyfikacyjny. To były bardzo wartościowe spotkania, które nam dużo dały. Poza tym muszę przyznać, że mieliśmy też sporo czasu dla siebie, z czego szczególnie byłem zadowolony. Po tym roku intensywnej pracy parafialnej potrzebowałem odpoczynku i dojścia do siebie.

Mógłbyś podać jakiś konkretny przykład, czego się tam nauczyłeś?

Przestałem się bać brudnych talerzy (śmiech). Przestałem się bać zarażenia jakimiś żyjątkami, które gnieżdżą się tam w tysiącach. Pamiętam, jak kiedyś w buszu zostałem poczęstowany ryżem położonym na plastikowej miseczce. Fabrycznie miała ona wytłoczone obrzeża w jakiś szlaczek w kolorowe kwiatki. Po latach niemycia brud wrósł w te zagłębienia i tworzył szczególny rodzaj ciemnej inkrustacji, tak że nie było widać tych kwiatuszków. Normalnie strach było z tego jeść (śmiech)

No i jak sobie poradziłeś?

Po prostu nie patrzyłem na talerz, tylko prosto przed siebie, żeby nie oglądać tego brudu podczas jedzenia. No i wiedziałem, że zaraz po powrocie na misję muszę zażyć odpowiednie lekarstwa, które nie dopuszczą do wylęgnięcia się we mnie jakichś niepożądanych gości. Tego m.in. dowiedziałem się w Warszawie. Była ze mną na kursie malgaskiego siostra zakonna pochodząca z Włoch. Ona nie potrafiła się przyzwyczaić do takich warunków i zrezygnowała z pracy na misjach. A ja wiedziałem, że nie ma się czego bać. Ważne tylko, żeby mieć odpowiednie zabezpieczenie medyczne.

Co było potem? 

Po 9 miesiącach w Warszawie pojechałem autobusem do Paryża na kurs językowy. Pamiętam jak dzisiaj: wysiadłem z niego na placu Concorde. Sam w wielkim mieście. Miał po mnie wyjechać jeden ze współbraci, ale ponieważ autobus się opóźnił, on też się spóźnił. Stałem tam sam jak kołek i nie miałem zielonego pojęcia, co dalej robić. Dziś mamy komórki, można zaraz zadzwonić, umówić się. Wtedy to nie było takie proste (śmiech). Ale wreszcie dotarł i mnie zabrał. Mieszkałem potem w parafii w pobliżu Wersalu, pilnie wkuwałem słówka oraz pomagałem współbratu w parafii. W sierpniu zostałem sam na zastępstwie i to był dla mnie prawdziwy chrzest bojowy. Dotychczas na każdym kroku towarzyszył mi oblat urodzony we Francji o polskich korzeniach Jean-Pierre Wronski OMI. Gdy wyjechał na wakacje, musiałem sobie radzić samemu. Nie było łatwo! (śmiech)

Byłem zaskoczony absolutnym brakiem neonów, lamp, oświetlenia. Głębokie ciemności rozjaśniały tylko małe ogniska palone przez bezdomnych wzdłuż jednokierunkowej szosy, którą pędziliśmy pod prąd.

A we wrześniu pierwszy raz leciałeś samolotem i to od razu na Madagaskar. Jak to wspominasz? 

Byłem zestresowany. Nie tyle faktem, że będę pierwszy raz leciał, ale niepewnością, czy dam sobie radę samemu w czasie odprawy bagażowej itd. Mój francuski zostawiał wtedy jeszcze wiele do życzenia. Ale przebrnąłem szczęśliwie przez wszystkie bramki i wystartowaliśmy, biorąc kierunek na południe.

 Jak Cię powitał Madagaskar? 

Niewiele widziałem, to był środek nocy. Na szczęście, tym razem już na mnie czekał współbrat Jurek Wizner z tabliczką z moim imieniem. Zapakował mnie do mazdy i ruszyliśmy przez zupełnie ciemną stolicę, Antananarywę. Byłem zaskoczony absolutnym brakiem neonów, lamp, oświetlenia. Głębokie ciemności rozjaśniały tylko małe ogniska palone przez bezdomnych wzdłuż jednokierunkowej szosy, którą pędziliśmy pod prąd. Na moje pytające spojrzenie Jurek tylko wzruszył ramionami: „I tak o tej porze nikt nie jedzie, a w ten sposób będziemy szybciej na miejscu” (śmiech).

No dobrze, Twoje pierwsze godziny na wyspie to ciemna noc. A jakie były Twoje wrażenia po przebudzeniu? 

Ziemia na Madagaskarze jest czerwona! Dlatego też kraj nazywany jest Czerwoną Wyspą. W porze suchej ten czerwony pył wdziera się dosłownie wszędzie, nie ma przed nim ucieczki. Niebo za to jest nieprawdopodobnie krystalicznie niebieskie! No i nigdy jeszcze nie widziałem takich porywających zachodów słońca: ono dosłownie spada za horyzont, ani się obejrzysz i panują egipskie ciemności.

Opowiedz trochę o Twoich pierwszych miesiącach na Wyspie… 

Moi współbracia zajęli się mną bardzo troskliwie. Romek Majewski OMI zaraz zabrał mnie do Tamatave. Byłem wtedy po raz pierwszy na Mszy św. odprawianej po malgasku. Pamiętam jak dziś, że przewodniczył jej Mariusz Kasperski OMI. Następnie po południu pojechaliśmy do buszu, żeby odebrać z misji Grześka Janiaka OMI. Jechaliśmy po zniszczonych i wąskich dróżkach, trzeba było bardzo uważać na liche mostki, żeby z nich nie spaść do rzeki. Stasiu Kazek OMI i Piotrek Wiśniewski OMI przejęli „opiekę” nade mną i zabrali mnie do Mahanoro. Znowu pokonywaliśmy dziesiątki mostków, które czasem były tak wyszczerbione, że musieliśmy szukać wokół jakichś desek czy konarów, aby uzupełnić ich braki (śmiech). Niektóre z nich były tak wąskie, że nasz samochód tylko połową opon dotykał desek, druga połowa wisiała w powietrzu. Za każdym razem jeden z nas wyskakiwał z wozu i „prowadził” znakami kierowcę, wyglądało to prawie tak samo jak na lotnisku (śmiech). Tam też pierwszy raz przeżyłem przeprawę promem. Po zwiedzeniu naszych placówek zacząłem od razu naukę języka w mieście na płaskowyżu o nazwie Ambositra. Lekcje prowadziła siostra benedyktynka pochodząca z Madagaskaru. Było nas 12 osób na kursie, do południa mieliśmy gramatykę, po południu przychodzili do nas ludzie z parafii na ćwiczenia konwersacji. Język malgaski jest inny od europejskich, chociaż są w nim słówka z francuskiego i angielskiego – przerobione na malgaski – ale też słówka z język indonezyjskiego. A także gramatyka,  która zawsze jest trudna i potrzeba czasu, żeby ją przyswoić.

Ziemia na Madagaskarze jest czerwona! Dlatego też kraj nazywany jest Czerwoną Wyspą. W porze suchej ten czerwony pył wdziera się dosłownie wszędzie, nie ma przed nim ucieczki. Niebo za to jest nieprawdopodobnie krystalicznie niebieskie! No i nigdy jeszcze nie widziałem takich porywających zachodów słońca: ono dosłownie spada za horyzont, ani się obejrzysz i panują egipskie ciemności.

Pewnego razu Marek Ochlak OMI, Stasiu Kazek OMI i Robert Zukowski OMI zabrali mnie do Fianarantsoa, gdzie znajduje się nasz oblacki scholastykat.  Już podczas jazdy czułem się dziwnie zmęczony, ale kładłem to na karb długiej podróży po niebezpiecznej drodze z niezliczoną ilością zakrętów. Po przyjechaniu na miejsce ledwo wysiadłem z samochodu. Miałem na przemian straszne dreszcze i napady gorąca. To było moje pierwsze zetknięcie z malarią! Na szczęście moi współbracia z niejednego pieca chleb jedli i znali się na robocie. Stasiu Kazek OMI zaczął mnie faszerować chloroquine, nic nie skorzystałem z tego wyjazdu, bo spędziłem go w łóżku. Miało już być dobrze, ale po powrocie do szkoły w poniedziałek przyszedł nawrót choroby i to było jeszcze gorsze. Już nie tylko dreszcze, ale i wymioty, biegunka, brak apetytu, osowiałość – dosłownie cały program! (śmiech).

Po roku nauki języka ruszyłeś na swoje pierwsze tourneé… 

Tak nazywamy z francuska odwiedziny naszych parafii: tourneé. Mój sektor, za który byłem odpowiedzialny, obejmował około 30 wspólnot parafialnych, rozrzuconych na dość dużej przestrzeni. Różniły się one wielkością – od 20 do 200 wiernych. Zanim wyruszyłem w drogę, pisałem do odpowiedzialnych za wspólnoty tzw. inspektorów i współpracujących z nimi katechetów, że danego dnia odwiedzę ich wioskę. Oni zawiadamiali resztę wspólnoty i ludzie schodzili wówczas ze swoich pól (gdzie na stałe mieszkają) do wiosek. Starałem się dwa-trzy razy do roku zawitać do każdej parafii. Tak układałem mój grafik, żeby tourneé nie trwało dłużej jak 12 dni, ponieważ każde dłuższe przebywanie w buszu męczyło mnie bardzo i fizycznie, i psychicznie.

Laska w ręce była bardzo pomocna w podejściach i zejściach z góry, czasami przydawała się, by pogonić psa albo śpiącego węża.

A jak te objazdy wyglądały w praktyce? 

Moim nieodłącznym towarzyszem był mały plecak, w którym miałem lekarstwa dla siebie, butelkę z wodą, aparat fotograficzny, scyzoryk, małe radio, a w ręce – jak przystało na pasterza – laskę, która była bardzo pomocna w podejściach i zejściach z góry, czasami przydawała się, by pogonić psa albo śpiącego węża. W dwóch innych plecakach, które nieśli tragarze, były rzeczy potrzebne do odprawienia mszy, moskitiera, t-shirty, bielizna na zmianę i przybory toaletowe oraz lekarstwa i różne książki – do katechezy czy śpiewniki, które później sprzedawaliśmy za symboliczną cenę. Towarzyszył mi zawsze inspektor  z danego regionu. Po drodze mijaliśmy przepiękne krajobrazy, często zupełnie dziewiczą przyrodę, nietkniętą wpływem człowieka. Piękno tych widoków było tak oszałamiające, że mimowolnie zatrzymywałem się po drodze, aby nasycić nim oczy! Bliskość wioski można było wyczuć nosem – to był zapach kwitnących drzew kawowych. Roztaczają one woń przypominającą trochę nasz jaśmin, ale dużo bardziej intensywną. Na przywitanie wychodziła często cała wioska. Po pozdrowieniu myłem się w potoku, przebierałem się w świeży t-shirt (a przepocony prałem). Odświeżony, piłem smaczną kawę i omawiałem z katechetą i inspektorem sprawy parafialne, chrzty, pierwsze Komunie, śluby. Często przychodzili też starsi wioski, aby zapytać mnie o nowiny i uhonorować swoją obecnością mój pobyt w wiosce. Następnie  sprawdzaliśmy znajomość katechizmu dzieci i młodzieży, którzy mieli przystąpić do sakramentów. Po obiedzie i sjeście była spowiedź, a potem msza św. dla wszystkich. Wieczorem kolacja, kompleta i spać.

 Jak wygląda nocleg w wiosce malgaskiej? 

Jako misjonarz dostawałem zawsze małą chatkę do swojej dyspozycji. Było w niej miejsce na małe łóżko, stolik z krzesłem, czasami z dwoma krzesłami. Były wioski, które pożyczały krzesło od innej wioski na czas pobytu misjonarza. Przypominam sobie jeden z noclegów podczas mojego pierwszego tourneé. Malgasze piją chętnie wodę, którą przygotowują w garnku po gotowaniu ryżu. Tak więc mój gospodarz chciał mi zrobić przyjemność i zostawił dla mnie na stoliku garnek z taką wodą i resztkami ryżu. Ryż mu się wcześniej przypalił, więc woda miała kolor brązowy i pływały w niej czarne płatki spalenizny. Wziąłem jeden łyk, ale mi nie smakowało. Otoczyłem się więc moskitierą i chciałem usnąć. Niestety, nie przewidziałem kolejnego obrotu sprawy: ten pachnący spalonym ryżem garnek z wodą znęcił chyba wszystkie szczury w całej wsi (śmiech). Zbiegły się one do mojej izdebki i zaczęły walczyć o dostęp do niego. Tak się gryzły  nawzajem i wrzeszczały wniebogłosy, że bałem się zmrużyć oko, aby się w dalszej kolejności na mnie nie rzuciły!

Często był problem z siennikami, na których spałem. Ludzie chcieli mi zrobić przyjemność i napychali siennik świeżo ściętą trawą czy sitowiem. Przy okazji wpychali mi tam całą faunę małych stworzeń, które w dzień spały, ale nocą wyruszały na łowy, przez co siennik wydawał się być żywy. Nie do wiary, ale kiedyś przytrafiło mi się, że miałem w sienniku gniazdo z małymi szczurami, które w nocy, stęsknione za mamą, zaczęły piszczeć dokładnie pod moim uchem (śmiech).

Kiedyś było wielkie święto, zabili świniaka. Jako gość honorowy dostałem ugotowany wielki, tłusty kawałek mięsa wraz ze skórą z nieogolonymi włosami. No, tego nie mogłem jakoś przełknąć.

Co się je w buszu? 

Ryż. Rano ryż, w południe ryż i wieczorem ryż. Dla misjonarza przygotowywano często kurczaka to tego ryżu, więc w południe miałem trochę odmiany. Dla mnie był ten ryż mdły, brakowało soli, czasem dodawano do tego jakieś trawy, ale to też nie pomagało. Ja prosiłem zawsze o sakay (coś w rodzaju bardzo ostrej papryki), to mi lepiej wtedy podchodziło. Miałem zwyczaj samemu ją zrywać przed obiadem z krzewu, który często rósł koło domu.

Jeden z naszych ojców wspominał, że zawsze miał do ryżu fasolę. Trzy razy dziennie. On ich nie chciał urazić i jadł, aż się wreszcie zebrał na odwagę i zapytał o powód, dlaczego dostaje tylko fasolę. Oni mu odpowiedzieli zdziwieni: „Byliśmy pewni, że ojcu smakuje, bo ojca poprzednik lubił fasolę!”.

Kiedyś było wielkie święto, zabili świniaka. Jako gość honorowy dostałem ugotowany wielki, tłusty kawałek mięsa wraz ze skórą z nieogolonymi włosami. No, tego nie mogłem jakoś przełknąć (śmiech).

Z czasem, gdy stęskniliśmy się za polskim jedzeniem, to sami zaczęliśmy robić sobie wyroby z mięsa. Zapytałem brata w Polsce, jak się robi kiełbasę i wędzi szynki czy boczki. Urządziliśmy wędzarkę ze starej beczki i przygotowywaliśmy świetne polskie wędliny.

Bardzo smakowała mi w buszu świeża kawa, przepuszczana przez filtr ze szmatki. Kawowce rosną w każdej wiosce, oszałamiająco pachną ich kwiaty. Ludzie zrywają owoce (kiedy są czerwone), suszą je, palą i świeżo palone mielą (w moździerzu, a nie w młynku). Ta kawa była zazwyczaj bardzo aromatyczna. Niektórzy z nich palili ją zbyt intensywnie, więc była nawet dla mnie za mocna. Ciekawostką jest, że Malgasze dodają do takiej kawy ogromne ilości cukru, a w buszu sok z trzciny cukrowej.

Wszechobecna jest malaria. Wystarczy jedno ukłucie komara (a dokładniej: komarzycy) i jesteś ugotowany.

 Czym się możesz zarazić na Madagaskarze?

Wszechobecna jest malaria. Wystarczy jedno ukłucie komara (a dokładniej: komarzycy) i jesteś ugotowany. Ona jest nie do uniknięcia. Czasami, idąc w buszu, musimy brodzić w jakiejś stojącej wodzie albo rozlewisku. Tam możesz złapać bilharziose. Przenoszą ją małe larwy, które przedostają się przez skórę. Bilharziose jest drugą chorobą, po malarii, pod względem śmiertelności – od 20 do 200 tys. osób rocznie.

Piotrkowi Wiśniewskiemu  OMI wylęgły się pod skórą robaki, takie długie, które wyciągali mu potem pęsetą. Gdy rano zbierało mi się na wymioty, to wiedziałem, że mam w żołądku robaki, które często łapałem podczas pobytu w buszu. Tak więc raz na dwa miesiące musiałem się odrobaczać (śmiech). Marek Ochlak OMI stracił kiedyś przytomność na werandzie. Na szczęście mogliśmy go zaraz odesłać samolotem do szpitala. Okazało się, że złapał cysticercose: wylęgły mu się w ciele larwy, przenoszone przez świnie. Nikt na wyspie nie bada mięsa z trzody wieprzowej i wiele zarazków przenika z obornikiem do nawożonych roślin. Marek złapał to najprawdopodobniej przez zjedzenie truskawek. Będąc w wiosce w buszu dopadają cię często pchły (parasze), które składają za paznokciami oraz między palcami stóp i pod skórą stopy swoje jajka. Zwyczajem stał się pewien rytuał. Gdy wchodziłem do wioski prosiłem kogoś, żeby mi wyciągał igłą te pchle jajka z moich stóp. Z czasem to polubiłem i dzieci, bo to one najczęściej  mi je wydrapywały, były bardzo zadowolone, że mogą pomóc misjonarzowi. Z tymi pchłami to nie było żartów – pewnego razu odwiedził nas Josef Mathuni OMI, wielki orędownik i dobrodziej naszych misji. Nieświadomy zabrał te larwy pcheł ze sobą do Austrii. Tam lekarze byli przerażeni i potrzebował aż operacji, by je usunąć – na Madagaskarze wystarczyła igła i jakaś młoda osoba (bo miała dobry wzrok) i było po wszystkim. Bardzo rozpowszechniony był trąd. W moich wioskach kilka razy spotkałem osobę trędowatą, która przychodziła po jakąś pomoc. W Fianarantsoa jest szpital dla trędowatych, założony przez błogosławionego Jana Beyzyma. Jak miałem kontakt z trędowatymi, czy się przy tym bałem – nie, wiedziałem, że trzeba dbać o higienę, miałem odpowiednie lekarstwa. Idąc przez dziewicze lasy, zwłaszcza po deszczu, nieprzyjemne były pijawki, które niepostrzeżenie przyczepiały się do nóg. Nie czułeś ich, a potem buty były pełne twojej krwi. Bardzo trudno je było oderwać od ciała.

Jakie powikłania występują przy malarii? 

Może pojawić się tzw. malaria mózgowa. Jeden z naszych ludzi był przez 10 dni w śpiączce. Powikłania mają potem wpływ na słuch albo wzrok. Słabnie krzepliwość krwi, występują problemy z wątrobą. Ja uszkodziłem sobie słuch przez zbyt silne leki przeciwmalaryczne. Ale miało to też swoje dobre strony – jak zasypiałem w buszu, to wyjmowałem sobie aparat słuchowy i nie przeszkadzało mi brzęczenie komarów (śmiech).

O czym rozmyślałeś, odwiedzając wspólnoty w buszu? Czułeś zew przygody? 

Nie narzekałem na nudę, bo przygód miałem pod dostatkiem. Często musiałem pokonywać potoki, brnąc w wodzie dochodzącej do pasa. Czasem była przerzucona nad potokiem jakaś kładka. To też nie było łatwe, wspinać się po niej i uważać, żeby nie zlecieć na głowę do wody. Najbardziej niebezpieczne były górskie potoki po cyklonie, nabrzmiałe wodą, niosące ze sobą głazy czy konary. Wtedy wolałem poszukać przewodnika, który pomógłby mi w przeprawie. Niejednokrotnie korzystaliśmy z pomocy malgaskich piróg, prostych dłubanek w drzewie. Gdy miałem motocykl, to wiązaliśmy dwie pirogi do siebie, aby móc przewieźć maszynę. Popularne były także tratwy z bambusu, tzw. zaitry, stabilne, ale bardzo powolne na wodzie.

Czasem byłem tak oszołomiony tą feerią barw i form roślinnych, że aż siadałem przy drodze i podziwiałem okolicę. Byłem szczęśliwy, mogąc tu być i odczuwałem ogromną satysfakcję z mojej pracy.

A były sytuacje, że piękno nienaruszonej przyrody zatykało Ci dech w piersiach? 

O, bardzo często. Szczególnie na początku, gdy widziałem wszystko po raz pierwszy. Flora i fauna na wyspie są niepowtarzalne, widoki przepiękne. Góry na Madagaskarze są zielone, często pada deszcz i użyźnia glebę (opisuję teren, gdzie pracowałem, bo są regiony, gdzie jest bardzo sucho). Czasem byłem tak oszołomiony tą feerią barw i form roślinnych, że aż siadałem przy drodze i podziwiałem okolicę. Byłem szczęśliwy, mogąc tu być i odczuwałem ogromną satysfakcję z mojej pracy.

 Czy w drodze groziły wam jakieś niebezpieczeństwa ze strony zwierząt? 

Nie, one nie stanowiły problemu. Na wyspie żyją dzikie świnie, ale są niegroźne. Czasem pojawiały się drapieżniki wielkości dużych kotów, nazywają się fossami. Ja pracowałem w górach, więc nie miałem spotkań z krokodylami, ale Waldek Zukowski OMI, który pracował w Masomeloce często musiał wozić do szpitala Malgaszy poharatanych przez te gady.

Jakbyś opisał tubylczą mentalność? 

Malgasze są bardzo otwarci. Często się śmieją, są otwarci, serdeczni i gościnni. Żyją dniem dzisiejszym. Nie planują przyszłości. Są bardzo wyrozumiali co do błędów językowych popełnianych przez obcokrajowców. Chętnie cię słuchają, potakują. Mimo tego ciągle miałem wrażenie, że ich główny wysiłek skupia się na rozpoznaniu, jakiej odpowiedzi ty oczekujesz i potwierdzenia twoich myśli czy sformułowań. Tak więc o jakiejś  rzeczowej krytyce nie masz co marzyć. Malgasze żyją we wspólnotach, więzy społeczne odgrywają niesłychanie silną rolę. To jest konieczne do przetrwania, bo gdy spali ci się chatka albo cyklon zmiecie twój dom z powierzchni ziemi, to zaraz na drugi dzień sąsiedzi podarują ci koc i matę do spania, przyniosą jakieś garnki do gotowania, czy podzielą się z tobą jedzeniem. Istnieje też druga strona medalu – nikt nie odważy się podnieść głosu przeciw wspólnocie, presja grupy jest ogromna, nie ma szansy na indywidualny rozwój.

Ministranci ogłuszyli [misjonarza] maczugą, zostawili nieprzytomnego i pokrwawionego na progu misji i okradli. Najciekawsze, że oni nie mieli przy tym poczucia grzechu. Grzechem byłoby raczej dać się złapać przy kradzieży.

A co Cię irytowało u Malgaszy? 

Nigdy nie byłeś pewny, co oni naprawdę myślą, ukrywając to pod gościnnością i serdecznością. Wszyscy byli uprzejmi, ale kiedyś moi parafianie ukradli mi  komputer i pamiątki  przywiezione z Polski. Piotrka Wiśniewskiego OMI jego ministranci ogłuszyli maczugą, zostawili nieprzytomnego i pokrwawionego na progu misji i okradli. Najciekawsze, że oni nie mieli przy tym poczucia grzechu. Grzechem byłoby raczej dać się złapać przy kradzieży.

A teraz opowiedz, jak właściwie kształtowaliście struktury kościelne na Madagaskarze. W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni do modelu parafii z proboszczem na czele i wiernymi uczęszczającymi na niedzielne msze św. A jak to wygląda w buszu? 

Mój sektor obejmował około 30 wspólnot. Starałem się każdą z nich odwiedzić od 2-3 razy w roku. Tak więc możesz zapomnieć obraz parafii z proboszczem na plebanii. Wspólnoty są prowadzone przez katechetów, którzy odprawiają tam w niedziele nabożeństwa słowa Bożego, prowadzą wraz z wiernymi modlitwy, uczą katechezy dzieci, młodzież i dorosłych, troszczą się o kościoły. Nad tymi wspólnotami czuwa inspektor (zazwyczaj 4 wspólnoty), który ich odwiedza i też naucza katechezy. W każdej wspólnocie zakładaliśmy kasę solidarnościową dla potrzebujących lub dotkniętych cyklonami. Ludzie sami rozporządzali potem tym parafialnym budżetem. Co roku jednemu inspektorowi albo katechecie wraz z rodziną fundowaliśmy roczny pobyt w Tamatave w Diecezjalnym Centrum Katechetycznym,  gdzie pogłębiali swoją znajomość Pisma Świętego, historii Kościoła, katechetyki. Mieli też przy tym kurs stolarski, a kobiety uczyły się szycia na maszynie, wyszywania, kucharzenia. Raz w roku zapraszaliśmy wszystkich katechetów i inspektorów na tygodniowy kurs, który prowadziliśmy na naszych misjach. Nowi katecheci musieli przechodzić miesięczny kurs na misji. W sumie cała ewangelizacja prowadzona jest przez świeckich: przygotowanie do sakramentów, nabożeństwa, pogrzeby, prowadzenie parafii. Dzieci do lat sześciu objęte są katechezą, dla dzieci i młodzieży prowadzone są Grupy Eucharystyczne FET (grupy eucharystyczne młodzieży), dla młodych dorosłych  (często już mających rodziny)  była pomyślana grupa FTMTK, powiązana z kursami uprawy roli czy hodowli zwierząt. Wśród dorosłych popularne są grupy maryjne – MDMK. Ciekawostką jest, że w sumie to bardzo mało odprawiałem pogrzebów – w tamtym klimacie ciała zaczynają się szybko rozkładać i są czym prędzej chowane. Jak już powiedziałem – całą pracę ewangelizacyjną wykonywali katecheci, do naszych obowiązków należało ich kształcenie, koordynacja działań i praca nad formacją ustawiczną.

Przeżywaliśmy niedawno Tydzień Modlitw o Jedność Chrześcijan. Jak tam wygląda sprawa z ekumenizmem? 

Oprócz nas na wyspie działają luteranie, kalwini i anglikanie. Wszystkie cztery wyznania stworzyły tzw. Radę Ekumeniczną. 3-4 razy do roku spotykamy się na wspólnych modlitwach, ale nie wychodzimy poza ten schemat. W sumie to każdy sobie rzepkę skrobie i wszystko zależy od osobowości konkretnych misjonarzy. Mieliśmy znajomego muzułmanina, który miał warsztat samochodowy i opiekował się naszymi pojazdami. Zawsze można było na niego liczyć, naprawiał ciągle nasze motocykle czy samochody. W Ambinanindrano, gdzie mamy nowicjat, największym komersantem był Nordin – muzułmanin ożeniony z Chinką. Utrzymywał on z nami bardzo bliskie kontakty i był dobrodziejem misji. Może przez te kontakty zdecydował się na chrzest i został bardzo gorliwym parafianinem. Na Madagaskarze jest bardzo dużo Chińczyków, którzy opanowali sprzedaż detaliczną w wioskach – wiele  sklepików na wyspie należy do nich.

(misyjne.pl)