Komuniści nie chcieli zwrócić kościoła, więc ruszył na nich z kropidłem

This is a custom heading element.

22 listopada 2021

Ojciec Edward Smalec OMI był misjonarzem z krwi i kości. Nie było dla niego trudnością udać się nawet w najdalsze zakątki, aby pomóc wierzącemu w otrzymaniu sakramentów. Wspominam go jako wspaniałego współbrata oblata, gorliwego kapłana i świątobliwego zakonnika.

Urodził się 3 października 1920 r. w Tarnowie. Przed wybuchem II wojny światowej ukończył szkołę handlową i rozpoczął pracę w sklepie w Tarnowie. Gdy wybuchła wojna, wstąpił do Armii Krajowej. Działał w podziemiu. Aresztowany wraz z tatą i stryjem, którzy potem zginęli w obozie zagłady, został zesłany na ciężkie roboty przy budowie strzelnic służących do eksperymentów z  nową bronią. Jak wspominał, w tym strasznym czasie, kiedy bito, by zabić i znęcano się nad człowiekiem, jedynym ratunkiem była modlitwa.

Zobacz: [Kijów: Nie tylko dla ubogich – ubodzy podziękowali też tym, którzy im pomagają]

Służba człowiekowi i Bogu

Po wyjściu z obozu i zakończeniu wojny wraz z kuzynem otworzyli kopalnię węgla nieopodal Tarnowa. Praca szła bardzo dobrze, ale do czasu. Za sprzeciwienie się utworzeniu „komórki partyjnej” komunistyczna władza nakazała zamknąć kopalnię. Edward wyjeżdża do Gdańska, gdzie otwiera sklep kolonialny, który przez pół roku wspaniale prosperuje. Jednak ta sama władza niszczy własność prywatną przez coraz większe podatki. Taki stan rzeczy doprowadza go do decyzji: „jak mam pracować dla tych złodziei, to lepiej służyć Bogu”. Udał się do kurii w Gdańsku, gdzie kanclerzem był wówczas oblat. Zdał maturę i wyjechał do nowicjatu na Święty Krzyż.

Zobacz: [Cud za wstawiennictwem Matki Bożej Tywrowskiej – świadectwo]

Ojciec Edward Smalec OMI (zdj. P. Ratajczyk OMI)

Wziąłem czapkę i pojechałem

Jego pragnieniem była praca na misjach. Jednak ponieważ było trudno o  paszport, jego pragnienie musiało „trochę” poczekać. Pracował w różnych klasztorach oblackich w Polsce i na różnych stanowiskach. Był wikarym, ekonomem, misjonarzem ludowym, a przez 22 lata kapelanem osób głuchoniemych i szpitali w Lublińcu. Za wspaniałą pracę z głuchoniemymi dziećmi otrzymał nagrodę od ONZ: dużego fiata. Kiedy rozpadł się Związek Radziecki, wreszcie nastąpił czas wyjazdu na misje. O. Edward wyruszył do Gniewania nieopodal Winnicy na Ukrainie. Była to pierwsza placówka oblacka na Wschodzie. Późną jesienią prowincjał poprosił o. Smalca o pomoc poprzez objęcie probostwa na placówce. Jak opowiadał o. Edward: „wziąłem czapkę i pojechałem”. Przez trzy lata posługiwał w Gniewaniu, gdzie dał się poznać jako wspaniały człowiek, pełen humoru i radości. 1 czerwca 1994 r. stawił się na nowym miejscu – w Czernihowie, aby pomóc w organizowaniu nowej placówki oblackiej. Wspominamy czasem sytuację, gdy w komży i z kropidłem w ręku pojawił się na zebraniu rady zakładowej, która decydowała o zwrocie katolikom zabranego kościoła. Po jego żywiołowej modlitwie i przemowie kościół w Gniewaniu został oddany.

Zobacz: [Ukraina: Katolicy zaniepokojeni bezczynnością władzy. Jeden z 7 cudów Ukrainy niszczeje]

(zdj. H. Kamiński OMI)

Życiowe doświadczenie i pokora

Przez 12 lat wraz ze współbraćmi wytrwale trudził się przy odbudowaniu wiary w województwie czernihowskim (terytorium ok. 1/10 Polski). Nie było dla niego trudnością udać się nawet w najdalsze zakątki, aby pomóc wierzącemu w  otrzymaniu sakramentów. Chorzy i  starsi nie przestawali chwalić o. Edwarda za okazywane serce i pomoc. Co sobotę razem wyjeżdżaliśmy do Sławutycza (miasto wybudowane po awarii elektrowni atomowej w Czarnobylu dla jej pracowników, położone 60 km od Czernihowa), aby tam organizować nową parafię i sprawować sakramenty. Radośni wracaliśmy późnym wieczorem, a o. Edward całym sercem śpiewał Bogu, dziękując za możliwość służby. Trudne to były czasy. Przez 69 lat przed naszym przyjazdem nie było tam katolickiego kapłana, a po komunistycznej propagandzie pozostała nienawiść do wszystkiego, co katolickie. Trzeba było przed sądem walczyć o oddanie zniszczonego kościoła, otwierać nowe parafie oddalone o dziesiątki kilometrów od Czernihowa. Podczas wakacji trwała akcja tzw. ozdrowienia dzieci, a od 2000 roku trzeba było budować kaplice i kościoły w pięciu powstałych parafiach. O. Edward umiał wspaniale się odnaleźć w takiej sytuacji, a pogodnym duchem napełniał innych. Dzięki ogromnemu doświadczeniu i pokorze, jakie wyniósł z trudnego życia, umiał przyjść z poradą i pociechą młodszym współbraciom. Nie wywyższał się, a dla wszystkich miał czas i serce. Doświadczenie życia procentowało. Ludzie do dzisiaj nazywają go „nasze Słoneczko”. Optymistyczne nastawienie do życia o. Edwarda podnosiło na duchu naszych parafian przygniecionych przez ciężar codziennych trosk, zwłaszcza ze starszego pokolenia. Starsi ludzie często pytają o niego i przekazują mu serdeczne pozdrowienia. Pamiętają w modlitwie. Pragnę zadać kłam często powtarzanemu zdaniu, mającemu korzenie jeszcze za czasów komunizmu: „ludzi niezastąpionych nie ma”. O. Edward jest dla mnie i dla wielu, którzy poznali go tu, w Czernihowie, świadkiem tego, że takiego drugiego już nie będzie. Dobry Bóg nigdy się nie powtarza, a wciąż tworzy wszystko nowe.

Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”

(misyjne.pl)