W. Nazaruk OMI: „Chcemy tylko, żebyś nas pokochał”. Świadectwo pracy misyjnej wśród Indian w Kanadzie Północnej

This is a custom heading element.

1 marca 2021

Spędziłem trzynaście lat wśród Indian w Kanadzie Północnej. W 1990 roku otrzymałem pozwolenie na wyjazd, a wróciłem na stałe do Polski w 2004 roku. Tego, co tam przeżyłem, nie da się do końca opisać. Pewnych spraw w ogóle nie można opisać, można je tylko na zawsze zachować w pamięci… Poza tym, pisząc po kilkunastu latach od tamtych wydarzeń, zdaję sobie sprawę, że wiele się zmieniło w tym czasie i nie wszystkie moje spostrzeżenia są nadal aktualne.

Wiesław Nazaruk OMI

Nigdy nie myślałem o kapłaństwie…

Pochodzę  z Kodnia, gdzie Misjonarze Oblaci Maryi Niepokalanej są obecni od 1927 roku, związani z sanktuarium Matki Bożej Kodeńskiej. Znajduje się tu obraz przywieziony z Rzymu przez Mikołaja Sapiehę, drugi po Częstochowie obraz koronowany w Polsce – w 1723 roku.

Było nas siedmioro dzieci, pięć sióstr i ja, rodzice byli rolnikami. Ponieważ mieliśmy gospodarkę, ojciec marzył o zatrzymaniu mnie na roli. O kapłaństwie nigdy nie myślałem.  Byłem chłopakiem mocno aktywnym, sprawiającym nawet trochę kłopotów. Zwykle w szkole kręciłem się tam, gdzie działo się coś niezbyt dobrego.

Po siódmej klasie szkoły podstawowej razem z innymi chłopakami – ministrantami, w nagrodę za dobrą służbę pojechałem do Obry na rekolekcje wakacyjne, które miały służyć pomocą w podjęciu decyzji o wyborze przyszłego zawodu. Cieszyłem się, bo nareszcie nie musiałem pracować w polu i w gospodarstwie, przy krowach i koniach.

W gablotce parafialnej zobaczyłem zdjęcie z adresem Niższego Seminarium Duchownego i zdanie: „Bóg powołuje mnie do kapłaństwa”. Nigdy wcześniej nie zwróciłem na to uwagi. Tak mnie to drażniło, że postanowiłem nie patrzeć tam więcej i zacząłem chodzić drugą stroną kościoła. Ale zobaczyłem, że i tam jest gablotka, a w niej dwa razy większy napis z podobnym wezwaniem: „Pójdź za Mną…” Więc chodziłem już środkiem kościoła, żeby tego nie widzieć.

Na tych rekolekcjach Pan Bóg mnie dosięgnął, choć miałem już pewien pomysł na życie. Niektórzy nauczyciele radzili mi, żebym został muzykiem lub malarzem, bo wykazywałem ku temu pewne uzdolnienia. Ale Pan Bóg przemówił do mnie przez księdza – oblata, który zachwycił nas refleksją, że Bóg posyła człowieka na świat z misją do spełnienia, że potrzebuje tutaj każdego. I żeby wypełnić tę misję, obdarowuje nas różnymi zdolnościami. Ksiądz omawiał z nami kilkanaście profesji. Jeśli chcesz zostać np. lekarzem, mówił, zostań nim, starając się być najlepszym w tym, co robisz, bo tylko wtedy będziesz szczęśliwy. Jako ostatnią wymienił misję kapłaństwa. Stwierdził, że jest tylko jeden sposób – modlić się, aby Bóg wskazał właściwą drogę życia. Po powrocie rozpocząłem ósmą klasę i zacząłem się modlić o dobry wybór. Pojawiła się myśl o kapłaństwie i zaczęła mnie denerwować. W gablotce parafialnej zobaczyłem zdjęcie z adresem Niższego Seminarium Duchownego i zdanie: „Bóg powołuje mnie do kapłaństwa”. Nigdy wcześniej nie zwróciłem na to uwagi. Tak mnie to drażniło, że postanowiłem nie patrzeć tam więcej i zacząłem chodzić drugą stroną kościoła. Ale zobaczyłem, że i tam jest gablotka, a w niej dwa razy większy napis z podobnym wezwaniem: „Pójdź za mną…” Więc chodziłem już środkiem kościoła, żeby tego nie widzieć.

Pod koniec ósmej klasy wiedziałem już na pewno, że chce zostać księdzem i to misjonarzem oblatem. Mój ojciec początkowo nie był zadowolony, chciał przecież, żebym został na gospodarstwie. W końcu powiedział: Nie będę ci przeszkadzał, ale jak masz być złym księdzem, to nawet nie zaczynaj. A ja miałem już pewność, że się nie mylę.

Pod koniec pobytu w seminarium w Obrze pisałem pracę magisterską o Kanadzie, bo temat wydał mi się ciekawy i łatwy. To mnie wciągnęło. Poznałem masę rzeczy, ale przez myśl mi nie przeszło, że tam kiedyś pojadę. Gdy przełożeni pytali, czy wybieram się na misje zagraniczne, odpowiedziałem, że nie. Dodałem jednak, że zawsze będę gotowy pojechać tam, gdzie będzie potrzeba, gdziekolwiek to będzie.

Po dwóch latach w duszpasterstwie i roku jako misjonarz ludowy, pracowałem jako dyrektor do spraw powołań w Poznaniu. Wtedy pojawiła się potrzeba otwarcia misji w Jugosławii, wśród muzułmanów. Coś we nie drgnęło. Myśl ta narastała, ale okazało się, że wtedy nie było to możliwe. W międzyczasie z Kanady przyjechał przełożony kanadyjskich oblatów z informacją, że nie ma ludzi do pracy na dalekiej Północy wśród Indian i Eskimosów. Pomyślałem, że to może być coś dla mnie, ale bałem się, żeby to nie była tylko chęć zwiedzania świata. Przełożeni nie godzili się na mój wyjazd, uważali, że jestem potrzebny w Polsce. Trwało to trzy lata, ja przez ten czas upewniłem się, że to jest Boże wezwanie, a nie mój kaprys.

Pierwsze spotkanie z Kanadą

W czerwcu 1990 roku otrzymałem tak zwaną obediencję od superiora generalnego z Rzymu do pracy w Kanadzie. Gdy dotarłem do Edmonton w Kanadzie, gdzie był mój nowy przełożony, zaraz zaproponował mi krótki wyjazd na daleką Północ. Była to pierwsza okazja do zapoznania się z Indianami i terenem, na którym miałem pracować. Pięć miejscowości rozrzuconych w odległości 400 km od siebie zajmowało plemię Dogrib (Psie Boki). Obsługiwał je tylko jeden francuski oblat, który był już słaby i którego aktywność ograniczała się do wyjazdów związanych z odprawianiem pogrzebów. Coraz mniej miejscowości miało na stałe swojego księdza. Religię prowadzili tam ludzie świeccy, a wiarę Indianie praktykowali poprzez zbieranie się na niedzielne modlitwy (Najświętszy Sakrament przyjmowali, jeśli był w kościele, jeśli nie – rozchodzili się po wspólnych modlitwach).

Dojechaliśmy do Jeziora Niewolników, nie okrążając go, bo byłoby to dodatkowe 300 km, więc wsiedliśmy w samolot, który z jednego brzegu na drugi – do Yellowknife – leci 35 minut. Na niedzielną Mszę św. przybyło dużo Indian, którzy wiedzieli, że przyjedzie do nich ojciec prowincjał z nowym misjonarzem z Polski. Ucieszyli się, że przyjeżdżam z kraju papieża. Kilka lat wcześniej był u nich święty Jan Paweł II i zdobył ich serca, Indianie darzyli papieża wielkim szacunkiem. Prosili go wtedy o posłanie do nich kapłanów.

Po Mszy św. nastąpiło pożegnanie, a Indianie ustawili się w szpalerze, aby uścisnąć mi dłoń na powitanie, a zarazem na pożegnanie, gdyż po Mszy św. mieliśmy jechać do Yellowknife, aby spotkać się z biskupem. Idziemy więc i żegnamy się. Na samym końcu stoi Indianka – pochylona staruszka o kulach. Łapie mnie za rękę, całuje i trzyma. Miejscowy oblat tłumaczy.

Staruszka prosi: Ojcze, nie odjeżdżaj.
Odpowiadam, że wrócę, ale teraz muszę jechać do Edmontonu nauczyć się języka angielskiego.
Staruszka na to: Nie wrócisz, zostaniesz z bogatymi, którzy mają pieniądze. Zobaczyłeś, jacy jesteśmy biedni i już do nas nie przyjedziesz. My twojego angielskiego nie potrzebujemy, mamy swój język. Zostań, zobaczysz, jaki jest piękny. I my mądrości od ciebie nie oczekujemy, bo mamy swoją mądrość, daną nam przez Boga, zobaczysz, jaka to mądrość. Chcemy tylko, żebyś tu został i nas pokochał. Żebyśmy wiedzieli, że Bóg nas kocha i jest wśród nas, bo jak ksiądz jest z nami, dobrze się dzieje. Kiedy nas spowiada, grzechy przebacza, podaje Ciało Chrystusa. Ale jak księdza nie ma, zły duch przychodzi do serc, źle się dzieje w rodzinach i my wtedy zaczynamy żyć jak zwierzęta…

To było chyba najlepsze kazanie, jakie usłyszałem w życiu na temat kapłaństwa…

Yathi Tlicho (ksiądz Psich Boków)

Powróciłem na to miejsce po kilku miesiącach i myślałem że zostanę z nimi już na zawsze.

Uczyłem się ich języka z najmłodszymi dziećmi w szkole, które były dla mnie wspaniałymi nauczycielami, nie śmiały się, nie dokuczały, kiedy próbowałem mówić. Siedziałem w różnych klasach z dziećmi, zapisywałem sobie słówka w zeszycie. Poprosiłem francuskiego oblata, żeby mi nagrał całą Mszę w języku indiańskim i w krótkim czasie nauczyłem się jej prawie na pamięć. Indianie zaczęli chwalić mnie za postępy w nauce i nazywać swoim Yathi Tlicho (ksiądz Psich Boków). Po dwóch miesiącach dotychczasowy ksiądz wyjechał, a ja postanowiłem odprawić Mszę św. w ich języku.

Wszystko przebiegało dobrze do momentu, gdy doszedłem do słów: W górę serca. I nagle spostrzegam, że Indianie śmieją się… Po Mszy przyszli rozbawieni i przetłumaczyli moje słowa. Niewłaściwy akcent spowodował, że wyszło mi… W górę podnieście nogi.

Na dalekiej Północy u Psich Boków spędziłem tylko dwa lata, podczas których zdołałem się zaprzyjaźnić z wieloma Indianami. Miałem też wspaniały kontakt z dziećmi i młodzieżą. To niestety nie spodobało się miejscowym czarownikom.

Szamani

Każde plemię indiańskie ma też swoich duchowych przywódców. W każdej wspólnocie jest jeden mężczyzna, który jest jak kapłan, czy prorok w znaczeniu Starego Testamentu, wybrany przez Boga łącznik między Nim a ludźmi, człowiek święty, który otrzymuje przywództwo od swojego poprzednika. Taki przywódca od zawsze kierował Indianami w kontaktach z Bogiem, uczył ich modlitw i Bożych praw, które pokrywają się z naszym Dekalogiem.

Niektórzy z nich w przeszłości, natchnieni prorocko, zapowiadali przyjście Bożych posłańców, którzy nauczą ich nowych dróg do Boga.

Ale do dzisiaj w każdym plemieniu są też czarownicy, szamani, nazywani przez nich „Medicineman”, posiadający złe moce, ale także zdolność leczenia i uzdrawiania. Jest więc święty człowiek – prorok, czyli sługa dobrego ducha i jest szaman, sługa złego ducha. Szamani wiedzą, komu służą, niektórzy byli kiedyś nawet katolikami. Szatan daje im moce, których ludzie się boją. Szamani leczą, ale i szkodzą w różny sposób, uzależniając ludzi od siebie. A Indianie boją się złego ducha i szamanów, którzy posiadają dużą władzę i którzy potrafią zabić, a nawet przemieszczać się w niewytłumaczalny sposób. I mają pełną świadomość tego, co robią, z premedytacją przechodzą na stronę złego. Wierzą, że po śmierci Szatan ich wynagrodzi za tą służbę.  Widziałem rzeczy nieprawdopodobne.

W swoich sprawach Indianie zwracają się i do proroka i do szamana. Do szamana przychodzą, kiedy np. pokłócą się z kimś (są z natury dobrzy i nie chcą czynić zła). I szaman służy do tego, żeby to zło czynić w ich imieniu. Dają mu jakiś dar, nie ubliżają nikomu, a co zrobi szaman, to już jego sprawa. Uważają, że są w porządku wobec Boga.

Dzisiaj szamanów jest już mniej, ale nadal kultywują oni stare tradycje. Mnie, białemu człowiekowi, Indianie nigdy nie powiedzieli, kto był szamanem, za bardzo bali się jego zemsty. Kiedy ich o to pytałem, odpowiadali: Patrz na ludzi, patrz im w oczy, pobędziesz dłużej, to się dowiesz.

Szaman nigdy nie zaatakuje kapłana bezpośrednio, bo wie, kto za nim stoi, że ksiądz jest wysłannikiem wielkiego Ducha, Boga Stwórcy i nie można z nim walczyć. Ale jeśli kapłan za bardzo zagraża, albo go bezpośrednio zaatakuje – szaman może go usunąć poprzez rzucenie klątwy, czy choroby, a nawet zabić, np. przez otrucie i tak się dzieje.

Moja praca wnosiła wiele pozytywnych zmian w społeczności Indian. Nie podobało się to szamanom. Indianie wiedzieli, że coś knują, ale bali się o tym mówić. Nastąpiły wydarzenia, które doprowadziły do rozstania z daleką Północą.

Zagubiony paszport i wypadek

Musiałem wyjechać do ambasady kanadyjskiej w Edmonton. Przede mną była długa droga, do pokonania prawie 1400 km. Wyjeżdżałem po wieczornej po Mszy św., mówiąc ludziom, że wrócę za tydzień. Przed wyjściem uporządkowałem biurko w pokoju, nic na nim nie zostawiając. Paszport świadomie włożyłem do torby, zamknąłem dom misyjny i ruszyłem. Zaczynam jak zawsze modlitwą, mam 15 km do głównej drogi. Kończę się modlić i nagle pojawia się w głowie pytanie: Gdzie jest twój paszport? Jestem zdziwiony skąd ta natrętna myśl, bo wiem, gdzie jest. Myśl nie daje mi spokoju, więc zatrzymuję się, sprawdzam w torbie i jest wszystko oprócz… paszportu. Co się stało? To niemożliwe! Wracam. Wchodzę do domu, na biurku leży mój paszport, otwarty na zdjęciu. Zastanawiam się, kto go wyjął i tutaj położył?

W drodze powrotnej z ambasady zasłabłem za kierownicą i w wyniku wypadku uszkodziłem kręgosłup. Lekarze zapowiadali pół roku leżenia z niepewnością, czy będę chodził, a ja po dwóch miesiącach wróciłem do pracy w parafii. Po tygodniu leżenia w szpitalu, wylazłem z łóżka z połamanym kręgosłupem, bo „jakaś siła wypędziła” mnie i kazała mi chodzić. Podczas prześwietlenia mój lekarz powiedział: Ja już nie jestem twoim lekarzem, to nie ja ci pomagam, ty masz innego lekarza, który cię leczy… I wskazując palcem do góry, powiedział:  Znasz Tego u góry, prawda? Kiwnąłem głową, mówiąc krótko: Znam.

Po wyzdrowieniu, przełożeni postanowili, że nie wrócę już do Psich Boków. Zapadła decyzja, że pojadę pożegnać się z Indianami. Gdy zajechałem i poinformowałem ich o tym, odpowiedzieli mi, że wiedzieli już o tym, że do nich nie wrócę tego dnia, kiedy wyjeżdżałem. Na pytanie, skąd to wiedzieli, nie chcieli mówić. W końcu jeden starszy Indianin powiedział: Kiedy wyjechałeś po Mszy św., zaraz wróciłeś. Zapomniałeś czegoś? Dokumentów? Paszportu? I nie rozumiesz, jak to się stało? Nie musisz rozumieć. Już tu nigdy nie wrócisz, to sprawa złego ducha i jego ludzi. Nie pytaj więcej.

W następnych latach, gdy już wykurowałem się po wypadku, pracowałem w dużej parafii „białych ludzi” w Saint Albert, gdzie także mieszkali Indianie i Metysi. Byli oni marginalizowani przez „białych” i niezbyt widoczni w kościele, więc zacząłem im poświęcać więcej czasu. Z wieloma z nich zaprzyjaźniłem się.

Historia Michaela Cardinal

Do szczególnie przyjaznej relacji doszło z indiańskim artystą Michaelem Cardinal, który był alkoholikiem i bezdomnym. Często przychodził do mnie na plebanię, aby porozmawiać lub dostać coś do jedzenia. Nieraz był tak brudny i oberwany, że dawałem mu nowe ubranie. Raz zniknął na dłużej i myślałem, że coś mu się stało. Gdy powrócił w zimową noc po dwóch miesiącach i stanął zmarznięty bez kurtki w drzwiach, powiedział, że był w Stanach Zjednoczonych i ewangelizował tamtejszych Indian. Ale oni nie chcieli go słuchać, gdy mówił o Jezusie, więc wrócił do swojej wspólnoty w Kanadzie.

W pokoju, w którym go przyjmowałem, na ścianie wisiał obraz przedstawiający twarz Pana Jezusa, którą namalowałem. Gdy tak opowiadał o swoich ewangelizacyjnych przygodach, stanął przy tym obrazie, wpatrywał się w twarz i oczy Pana Jezusa. Po chwili ciszy powiedział: Ja Go znam, ja Go spotkałem, ja za Niego tam cierpiałem. To Jezus, to mój Przyjaciel. Potem podchodząc blisko do mnie spojrzał mi w oczy i powiedział: Wiesz, Ojcze, dlaczego często do ciebie przychodzę? Bo ty masz takie oczy jak Pan Jezus. Zaskoczony nic nie odpowiedziałem, ale on po chwili dodał: Każdy, kto dobrze czyni, dobrze mówi i dobrze patrzy, ma takie oczy jak Pan Jezus. Ja też chcę być jak Jezus.

Następnie zostałem proboszczem w kilkutysięcznej parafii w Slave Lake nad Małym Jeziorem Niewolników w północnej prowincji Alberta, gdzie połowa parafian to byli Indianie z plemienia Cree. Należą oni do jednego z największych plemion indiańskich w Kanadzie, gdyż liczą ponad 350 tysięcy członków w kilku różnych podgrupach. Miałem do obsługi cztery miejscowości w promieniu 100 kilometrów. Dwie miejscowości były typowymi wspólnotami indiańskimi, dwie pozostałe były mieszane. W niedzielę dojeżdżałem do każdej z miejscowości, aby odprawić Mszę święta.

Tu trzeba oddać hołd francuskim oblatom, którzy przyczynili się do powstania pisanego języka plemion Cree. Przetłumaczyli także Pismo Święte na ich język i napisali wiele religijnych pieśni. Do dzisiaj Indianie Cree korzystają z wielkiego wkładu oblatów w ich rozwój, zarówno kulturowy, jak i duchowy. Wielu oblatów stało się ich honorowymi wodzami, mogącymi nosić rytualny pióropusz i strój wodza.

Indiańska gościnność

Posłużę się historią, której nigdy nie zapomnę. Przyjechałem na pogrzeb do jednej z odległych miejscowości, gdzie nie było domu misyjnego ani kościoła. Msze święte odprawiałem w starym domku, gdzie była duża świetlica. Mieszkać miałem w domu aktualnego wodza wioski. Charli Judas i jego żona Madlaine mieli czworo swoich dzieci i dwoje adoptowanych. W mieszkaniu był jeden duży pokój, połączony z kuchnią, w którym spała część dzieci, oraz jeden pokój mniejszy, który był sypialnią dla rodziców i najmniejszych dzieci. Ja miałem spać w pokoju razem z dziećmi. Później okazało się, że zamieszkałem u innej rodziny.

Po wejściu do mieszkaniu i przywitaniu się ze wszystkimi, usiadłem za stołem, przy którym były niektóre dzieci. Charli wziął talerz i z garnka stojącego na piecu wyjął kawał kości z mięsem i postawił przede mną, abym się posilił po podróży. Podziękowałem grzecznie za jedzenie, ale dodałem od razu, że za dużo mi położył na talerz i nie dam rady tyle zjeść. Wtedy mój gospodarz wygłosił mi mniej więcej taką mowę:

Ojcze, jesteś tutaj nowy i nie znasz naszej kultury oraz zwyczajów. Nie obraź się tym, co ci teraz powiem, biały człowieku. Nigdy nie mów Indianinowi, że czegoś ci za dużo daje. Przyjmij wdzięcznie i z uśmiechem to, co ci ludzie dają. Jeśli chcesz być jednym z nas i mieszkać z nami i uszanować naszą tradycję oraz gościnność, to zapamiętaj na zawsze, co ci powiem. Tylko dzisiaj, bo to pierwszy raz, zostałeś obsłużony. Od jutra wchodzisz do naszych domów bez zaproszenia i bez pukania. Nasze domy są twoim domem. Po pozdrowieniu, obsłuż się sam, jak w swoim domu. Nikt tutaj nikogo nie obsługuje, choćby tu przyszedł sam biskup. Weź talerz taki, jaki znajdziesz. Jeśli jest czysty, to weź go, jeśli jest brudny, to go sobie umyj. Z garnka na piecu (zawsze coś jest) weź to, co tam znajdziesz. Jak jest kość z mięsem, to ją weź na talerz i jedz tyle, ile chcesz. To, co nie zjesz, włóż do garnka – inni dokończą po tobie, jeśli będą głodni. Jeśli chcesz nam zrobić radość, to weź ze sobą do domu to, czego nie dokończyłeś zjeść u nas. To będzie znaczyło, że ci smakowało i że w domu chcesz dokończyć, albo poczęstować innych. Im więcej zabierasz do domu, tym bardziej to świadczy, że ci smakowało. Gdy skończysz, możesz po sobie umyć talerz i sztućce, ale nie musisz. Czuj się tak, jak chcesz, bo tu nikt ciebie nie będzie oceniał ani osądzał. I ty też nikogo nie oceniaj ani nie osądzaj. Tutaj wszyscy są równo traktowani i wszyscy są szanowani: czy starszy, czy dziecko, ksiądz, czy biskup – na równi ze świeckimi. Wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga.

Spodobała mi się ta prosta i życzliwa mowa Charliego i spodobał mi się ten zwyczaj. Przyznam, że nie miałem problemów z zastosowaniem tego zwyczaju i doświadczyłem wielkiej otwartości i akceptacji. Oni podobnie zachowywali się w stosunku do mnie, gdy przychodzili odwiedzić mnie w moim miejscu zamieszkania. Ich zasada gościnności brzmi: Okaż gościnę podróżnym i podziel się z nimi tym, co masz najlepsze. Pewnego dnia i ty będziesz musiał udać się w podróż.

Misja św. Anny

Przez trzy lata byłem także duszpasterzem  Siouxów (inaczej Dakota lub Lakota) nad Jeziorem świętej Anny. Mieszkali oni w dwóch sporych rezerwatach oraz w dwóch otwartych miejscowościach razem z białymi ludźmi. Siouxowie osiedlili się tutaj w połowie XIX wieku, gdy uciekali przed wielką rzezią, zgotowaną im przez rząd Stanów Zjednoczonych. Słynna wojna z generałem Custerem i wygrane z nim bitwy na czele z ich sławnymi wodzami Siedzącym Bykiem (bardziej szaman niż wódz) oraz Szalonym Koniem (naczelnym wodzem). Osiedlili się nad Jeziorem św. Anny, które wcześniej Indianie Cree nazywali Manitou Sakahigan, czyli Boże Jezioro. Zaś Siouxowie w swoim języku  nazywali je Wakamne (znaczenie jest takie samo). Wody tego jeziora uznawane były za uzdrawiające. Jeden z przywódców miał prorocką wizję, w której ich zmarli przodkowie wskazywali miejsce, do którego mają udać się, aby żyć bezpiecznie.

Misja Świętej Anny była najstarszą misją Kościoła Katolickiego w zachodniej Kanadzie i stała się głównym miejscem pielgrzymkowym Indian, nie tylko z Kanady. Raz w roku w lipcu, w związku ze świętem św. Anny i Joachima, kilkadziesiąt tysięcy Indian północnoamerykańskich przybywa do tego miejsca. Uroczystości odpustowe trwają przez dwa tygodnie. Misja powstała w 1842 roku i szybko stała się centrum ewangelizacji. Misjonarz francuski, który założył misję, miał kult do świętej Anny, dlatego nazwał to miejsce Misją św. Anny, tak samo nazywając jezioro. Od 1889 roku misjonarze oblaci zaczęli organizować pielgrzymki, najpierw dla białych farmerów (modlitwa o deszcz i dobre urodzaje), następnie dla Indian i Metysów.

Każdego roku oblaci: biskupi, kapłani i bracia zakonni, licznie przybywają tu razem z ludźmi. Przez dwa tygodnie trwają wielkie rekolekcje, a ludzie licznie spowiadają się i uczestniczą we Mszach świętych, odprawianych w ich plemiennych językach. Przybywa około 50 tysięcy Indian z różnych stron Ameryki Północnej. Wody jeziora co roku są poświęcane i pielgrzymi wchodzą do wody, aby obmywać się w niej, pić i brać ze sobą do domów. Kapłani wchodzą razem z ludźmi do wody, aby ich błogosławić i modlić się nad nimi o uzdrowienie lub uwolnienie z nałogów. Zanotowano wiele cudownych uzdrowień i nawróceń. Sam byłem świadkiem wielu znaków i uzdrowień, które tam miały miejsce.

Święta Anna,  jako babcia Jezusa, bardzo dobrze trafiła do indiańskich serc, gdyż Indianie nadzwyczaj szanują i cenią swoje babcie i starsze kobiety. To one są prawdziwymi filarami ich społeczności, znane z mądrości i pobożności. Mężczyzna tutaj rządzi, ale nie podejmie żadnej decyzji – nawet jeśli jest wodzem – zanim nie zapyta o zdanie „Starej Babci”, która wszystko wie.

Obywatel plemienia Siouxów

Po trzech latach pobytu Siouxowie przyjęli mnie do swojego plemienia podczas specjalnej ceremonii, połączonej z paleniem świętej fajki i nadaniem indiańskiego obywatelstwa przez wręczenie orlego pióra. Zabawna sytuacja nastąpiła po ceremonii, która miała miejsce w specjalnym namiocie przy ognisku w towarzystwie samych mężczyzn. Gdy wyszliśmy z namiotu, na zewnątrz był spory tłum ludzi, gdyż był to wyjątkowy świąteczny dzień w tej wspólnocie. Jedna starsza Indianka chciała zobaczyć moje pióro, które zapakowane w specjalnym płótnie, trzymałem w dłoniach. Po rozpakowaniu podałem jej pióro, które zaczęła oglądać razem z innymi kobietami, mrucząc przy tym, mlaskając i wzdychając dziwnie. Gdy zapytałem, co znaczą te dźwięki, które wydaje przy oglądaniu, odpowiedziała krótko: Możesz być dumny z takiego pióra. Noś go, nie musisz się go wstydzić.

 

Od niepamiętnych czasów Indianie traktują orle pióra i inne części tych ptaków jako elementy sakralne ich tradycji religijnych i kulturowych. Orzeł bielik jest dla nich symbolem Wielkiego Ducha, czyli Boga Stwórcy. Noszone orle pióro – pojedyncze lub w pióropuszu – przypomina im, że Indianin jest dzieckiem Boga, który jest mądry, dobry, wielki, silny, opiekuje się i troszczy o niego, jak orzeł o swoje pisklęta. Gdy komuś spoza swego plemienia wręczają orle pióro na znak szacunku, podziękowania czy nadania obywatelstwa w ich plemieniu, jak to było w moim przypadku, dobierają pióro stosownie do charakteru osoby, aby podkreślić jego cechy. Pióro od starego, doświadczonego orła inaczej wygląda, niż od młodego. Indianie „czytają” pióro, patrząc na jego barwę, wielkość i specjalne naturalne znaki, dodatkowe zabarwienia.

Ostatnie lata w Kanadzie

Ostanie trzy lata pobytu w Kanadzie spędziłem jako duszpasterz Indian w Edmonton. Indianie nie lubią mieszkać w miastach, wolą przebywać w swoich wspólnotach, wioskach i rezerwatach. W mieście czują się źle i wielu z nich zostaje alkoholikami, narkomanami i bezdomnymi, są wśród nich byli więźniowie. Prawdziwie biedni i pogubieni ludzie, którymi od kilkudziesięciu lat zajmują się w tym mieście misjonarze oblaci. Kościół Najświętszego Serca Jezusowego, stojący bardzo blisko polskiego kościoła Matki Bożej Różańcowej,  jest domem i przystanią dla wszystkich Indian i Metysów, którzy znajdą się, choćby tylko przejazdem, w Edmonton – stolicy prowincji Alberta. Praca jest bardzo trudna i wymagająca, ale przynosi wiele satysfakcji i radości. Indianie są bardzo wdzięczni oblatom za duchową opiekę i wysoko sobie cenią ich zaangażowanie. Tutaj nie można być urzędnikiem na pół etatu, bez okazywania serca. „Tu trzeba świecić, grzać i płonąć, albo odejść”, jak mawiał do oblatów Założyciel – św. Eugeniusz de Mazenod.

Ze względu na pogarszający się stan zdrowia, po rozeznaniu na modlitwie i zasięgnięciu rady u kilku oblatów, w 2004 roku powróciłem na stałe do Polski.

 

o. Wiesław Nazaruk OMI

(pg)