Andrzej Rak OMI: „Ludzie są już bardzo zmęczeni wojną”

O posłudze na Ukrainie w czasie wojny i przed nią.

4 stycznia 2024

Rozmowa z o. Andrzejem Rakiem OMI – misjonarzem na Ukrainie. O realizacji powołania zakonnego na Ukrainie, szczególnie podczas wojny, która trwa za naszą wschodnią granicą – wywiad ukazał się na misyjne.pl

Konrad Schneider: Andrzeju, 1 września 1989 roku wstąpiłeś do nowicjatu na Świętym Krzyżu. 20 czerwca 1996 roku przyjąłeś w Obrze święcenia kapłańskie. Jak wyglądało twoje życie, gdy byłeś neoprezbiterem?

Andrzej Rak OMI: Na początku zostałem skierowany do Kędzierzyna-Koźla, gdzie proboszczem był o. Norbert Sojka. Tu zaczęła się też moja “epopeja” pracy jako katecheta. Uczyłem w dwóch szkołach. Oprócz normalnych obowiązków wikariusza opiekowałem się też grupami parafialnymi. Szczególną satysfakcję dawała mi praca z grupą osób z niepełnosprawnościami. I tak po roku działalności o. prowincjał Jan Bielecki zapytał mnie, czy nie pojechałbym na Ukrainę.

Dlaczego właśnie Ukraina?

Przemiany polityczne spowodowały że Wschód otworzył się dla oblatów i była szansa, by ewangelizować ten rejon. Polska stała się wolna, Związek Radziecki się rozpadł, zaczęła się nowa epoka. Pamiętam, że jeszcze w czasie mojego nowicjatu na Świętym Krzyżu koło Kielc przyjeżdżały wycieczki z Ukrainy. Ciekawym zbiegiem okoliczności niektóre z nich pochodziły nawet z okolic Winnicy, czyli z miejsca, w którym obecnie pracuję. Mi Wschód wydawał mi się wówczas jedną wielką pustynią duchową i dlatego pomyślałem, że przydam się tam jako ksiądz.

Losowanie nagród podczas tradycyjnych rorat (zdj. arch. autora)

Jak wyglądało przygotowanie do tego wyjazdu?

Zostałem wysłany na misyjny kurs przygotowawczy prowadzony przez pallotynów w Św. Katarzynie, u podnóża Łysicy w Górach Świętokrzyskich. Czas ten poświęcaliśmy głównie na naukę języka ukraińskiego, w czym pomagała nam nauczycielka, która przyjechała w tym celu z Ukrainy. Poza tym mieliśmy wykłady z historii i kultury ukraińskiej. Pamiętam niezłe wykłady ks. prof. Romana Dzwonkowskiego SAC. Po miesiącu przygotowania bp lwowski ks. kard. Marian Jaworski pobłogosławił nas na pracę ewangelizacyjną na Wschodzie oraz wręczył nam wszystkim podczas uroczystego posłania krzyże misyjne. I tak wyruszyłem na Wschód.

Opowiedz nam trochę o kolejnych etapach życia w Ukrainie.

W latach 1997-2000 pracowałem jako wikary w Kijowie, gdzie proboszczem byli ojcowie Waldemar Mejka, a potem Stanisław Dudek. Pamiętam, że do Kijowa przyjechałem 8 września 1997 roku – w liturgiczne święto Narodzenia NMP. Narodzenie Najświętszej Maryi Panny to wielki dzień dla naszego Zgromadzenia, a zarazem rocznica złożenia moich ślubów wieczystych. Zapamiętałem tę datę, ponieważ w następną niedzielę było poświęcenie kościoła w Gniewaniu oraz zainicjowano uroczyście ustanowienie oblackiej delegatury w Ukrainie. Wszyscy moi współbracia pojechali wówczas do Gniewania na te uroczystości, a ja zostałem sam jak palec w stolicy i musiałem ogarnąć parafię. No cóż, rzucono mnie na głęboką wodę, ale dałem sobie jakoś radę (śmiech).

Co należało do twoich obowiązków w Kijowie?

Normalna praca wikarego, czyli msze święte, spowiedź, przygotowanie dzieci i dorosłych do sakramentów świętych. Szczególnie katecheza dla dorosłych dawała mi ogromną satysfakcję. Kijów to wielkie miasto, na każde spotkanie przychodziło około 20 osób. Oprócz tego angażowałem się w pracę na rzecz ubogich. Założyliśmy punkt pomocy humanitarnej. Jeden z deputowanych do parlamentu ukraińskiego użyczył nam pomieszczenie w swojej piwnicy i tam składowaliśmy oraz rozdawaliśmy odzież osobom w kryzysie bezdomności, tak zwanym bomżóm (bomż – biez miesta żytielstwa). W pomoc dla potrzebujących wciągnąłem młodzież z grup parafialnych, robiliśmy kanapki, przygotowywaliśmy paczki itd. Obecnie tę działalność, w pewnym sensie, przejął i pogłębił br. Sebastian Jankowski, który wraz z woluntariuszami trzy razy w tygodniu przygotowuje posiłek dla ponad 300 osób w Kijowie i Obuchowie. Polacy z Opola podarowali mu rok temu profesjonalny piec. W ten sposób br. Sebastian wzbogacił swoją “ofertę” o pachnące bochenki chleba. Wolontariusze rozdają go potem osobom w kryzysie bezdomności przed kijowskim dworcem kolejowym.

Na budowie (zdj. arch. autora)

Po Kijowie był Krym.

Zgadza się. W 2000 r. przejąłem po o. Marianie Sioku nowo powstałą parafię w Eupatorii. Wiąże się z tym zabawna historia. Parę lat wcześniej dyskutowaliśmy w Delegaturze, czy brać parafię na Krymie, czy nie – i ja byłem przeciw. Wydawało mi się, że to zbyt daleko, nie byłem pewien, czy będziemy mogli ją obsadzić. I tak oto przełożeni wzięli mnie niejako z „łapanki“ i wysłali właśnie na krymską placówkę. Tak oto zaczął się następny etap w moim życiu. Pracując tam w rosyjskojęzycznym środowisku odkryłem piękno języka rosyjskiego. Znowu wtrącę małą dygresję: w latach 80. w ogólniaku bodzentyńskim musieliśmy się uczyć obowiązkowo tego języka, a ja się zawsze przeciwko niemu buntowałem. Myślałem przy tym: „Po co mi to, i tak mi się on nigdy do niczego nie przyda”. I tak Pan Bóg pokierował moim życiem, że znajomość języka rosyjskiego stała się dla mnie konieczna do przetrwania (śmiech).

Krym jest bardzo piękny i żałujemy, że nie ma do niego dostępu. Dwadzieścia lat temu odradzała się tam wspólnota katolicka. Władze komunistyczne rozebrały XIX-wieczny kościół i postawiły na jego miejscu sanatorium. My zamieszkaliśmy w domu-bliźniaku. Po pięciu latach udało nam się odkupić drugą połowę budynku i podjęliśmy decyzję, by powstał klasztor i kościół.

Jeden z oblackich proboszczów opowiadał, że gdy objął nowo zbudowany kościół i klasztor, to był zdruzgotany jakością wykonanej roboty. Zaprawa była tym jaśniejsza, im wyższa była ściana, bo robotnicy z czasem kradli coraz więcej cementu i zastępowali go piaskiem. Okna były tak nieszczelne, że proboszcz z wikarym musieli później sami kłaść ławy pod okna, żeby im nie wiało śniegiem. Też miałeś takie problemy?

Znam takie przypadki. Mnie jeden ksiądz dał mądrą radę: „Chcesz zaoszczędzić na budowie to jej pilnuj!“. Mam już trochę doświadczenia w tym temacie i wiem, że nie zaoszczędzi się, kupując najtańsze materiały. A i mentalność komunistyczna dawała ciągle o sobie znać. Ja miałem na Krymie to szczęście, że kierownikiem budowy był zaangażowany parafianin. Oprócz tego zachęcałem wiernych do pomocy. Mówiłem im: “To jest wasz kościół i wasza parafia. Ja odejdę, a wy zostaniecie“. To mi w sumie najbardziej procentowało. Parafianie wzięli na siebie odpowiedzialność za wybudowanie budynku i sami pilnowali solidności wykonania prac. Ja mogłem się wtedy koncentrować na pracy duszpasterskiej – katechezach, prowadzeniu grupy biblijnej, młodzieżowej, dziecięcej itd.

Kościół w Eupatorii po przebudowie (zdj. arch. autora)

Skąd pochodzili twoi wierni?

To byli przede wszystkim katolicy, którzy przyjechali z zachodniej Ukrainy. Osiedlili się na Krymie w poszukiwaniu pracy. Dojeżdżaliśmy też do małej wioski zamieszkałej przez potomków czeskich osadników, skuszonych obietnicami wygłaszanymi przez kolejnych carów. Nie stanowiliśmy jakiejś szczególnie dużej wspólnoty. Zresztą – jako katolik jest się tam niekiedy osobą drugiej kategorii.

I tak po poświęceniu kościoła w Eupatorii zostałeś przeniesiony do Gniewania. Nie wzbudziło to twojego sprzeciwu?

Przyznam ci, że nie. Na Krymie zrobiłem swoje, pojawiła się kolejna potrzeba, żeby pójść do Gniewania – więc poszedłem tam bez fochów i problemów. Byłem tam następne cztery lata, od 2010 do 2014 roku. Zostałem mianowany proboszczem, do pomocy miałem jednego albo dwóch wikarych. Tam również pojawiła się potrzeba pilnowania budowy i rekonstrukcji klasztoru. Za czasów komunistycznych w jednym z budynków umieszczona była fabryka łożysk tocznych. Z Gniewaniem związana jest pewna śmieszna historia z moich czasów kleryckich. Byłem tam w 1994 r. wraz z moimi kursowymi współbraćmi, Marianem Siokiem i Joachimem Kuszem, na praktyce bożonarodzeniowej. W Kijowie złapaliśmy jeszcze pociąg do Fastowa (20 km od Kijowa), ale na tym koniec. Wylądowaliśmy we trzech w nocy na dworcu i musieliśmy jakoś przeczekać do rana. Ludzie pokładli się na ławkach i spali, a nam się cała sytuacja wydawała tak surrealna i nieprawdopodobna, że ciągle wybuchaliśmy śmiechem. Zwróciło to uwagę patrolu milicyjnego, który nas wtedy w nocy jako jedynych podejrzanych ściągnął na posterunek i przesłuchiwał. A potem szesnaście lat później jako proboszcz gniewański nadzorowałem ściąganie stropów, budowę nowego dachu, łamałem sobie głowę nad podstawami statyki budynków itd. W Gniewaniu znajduje się druga co do wielkości parafia oblacka w Ukrainie i stąd pochodzi obecny przełożony Delegatury, o. Vitalij Podolan.

Wizyta duszpasterska w Gniewaniu (zdj. arch. autora)

Twój następny klasztor to?

Kijów, lata 2014 – 2020. Znowu zostałem proboszczem, w tej samej parafii, w której zacząłem moją przygodę z Ukrainą jako wikariusz. Byłem odpowiedzialny za życie wspólnoty parafialnej, katechizację, w dużej mierze też za walkę o odzyskanie kościoła pw. św. Mikołaja.

Zatrzymajmy się na chwilę przy tej kwestii. O co tak właściwie chodzi z tym ciągłym staraniem się o zwrócenie katolikom kościoła, zaprojektowanego i wybudowanego przez polskiego architekta w XIX w., a przemienionego przez komunistów na salę koncertową muzyki organowej? Pamiętam, że już w 1991 r. ówczesny proboszcz o. Waldemar Mejka walczył o odzyskanie świątyni. Opowiadał mi wtedy z dumą, że parafianie poszczą w każdy piątek w intencji powodzenia starań oblatów.

Jak sam widzisz, efekty tego są mizerne, właściwie żadne. Brakuje po prostu dobrej woli polityków. Wielu proboszczom to obiecywano, o. Pawłowi Tomysowi przyrzekano, jego następcom przyrzekano. Gdy w 2001 w kościele pw. św. Mikołaja witaliśmy Jana Pawła II, to ówczesny prezydent Łeonid Kuczma też się zaklinał przed papieżem, że to jest tylko kwestia tygodni, a świątynia przejdzie w ręce katolików. I tak od kilkudziesięciu lat jesteśmy na „dobrej drodze do odzyskania kościoła“. Obecnie o. Paweł Wyszkowski przejął pałeczkę od swoich poprzedników i jest tak samo zwodzony obietnicami, jak my wszyscy. W Ukrainie istnieje takie przysłowie, że coś jest „cieńsze jak barszcz“ – gdy chce się powiedzieć, że dane słowa są bez pokrycia, bez wartości. I tak te deklaracje polityków są właśnie „cieńsze jak barszcz“.

Jan Paweł II modli się w kościele św. Mikołaja w Kijowie (zdj. arch. autora)

Coś mi teraz świta – na zakończenie twojej posługi zostałeś udekorowany, nieprawdaż? Opowiedz trochę o tym.

No tak, to prawda (przyp. red. – Andrzej jest skromnym człowiekiem i nie chce za bardzo rozwijać tego wątku). Ambasador RP Bartosz Cichocki widział moje wieloletnie starania i pod koniec proboszczowania postanowił uhonorować to zaangażowanie w sprawach kościoła pw. św. Mikołaja. Zostałem w imieniu prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi. Pozostaje jednak pewien smutek, bo wtedy wydawało mi się, że dopniemy wreszcie swego. Niestety, byliśmy tylko na „dobrej drodze do odzyskania kościoła“ (gorzki uśmiech).

Ambasador RP odznacza ojca Andrzeja (zdj. arch. autora)

Co było potem?

Poprosiłem o rok sabatyczny, żeby trochę odpocząć od ciągłego zarządzania parafiami i kierowania budowami. Marzyła mi się Kanada – i wybuchła pandemia. Zmarł br. Jan Matuszyk, który był odpowiedzialny za odbudowę kościoła i klasztoru Tywrowie koło Winnicy. Jest to potężny obiekt podominikański, przed rewolucją październikową było to bardzo znane w Ukrainie sanktuarium Matki Boskiej Tywrowskiej. Komuniści przemienili dawny klasztor na fabrykę plastiku. I tam zostałem w 2020 r. ekonomem, przejmując zadania, które wcześniej wykonywał br. Matuszyk.

Chciałbym się teraz zapytać o specyfikę działalności duszpasterskiej. Jakie różnice dostrzegałeś między poszczególnymi regionami, jak układała się współpraca z innymi wyznaniami chrześcijańskimi?

Cóż, te różnice zależą od wielu czynników. Inna jest pobożność ludzi w kilkumilionowym Kijowie i inna na wioskach. Krym różni się od Podola, a Donbas od Zachodniej Ukrainy. Niejednokrotnie napięcia wynikały z powodu języka – część ludzi mówi tylko po rosyjsku, część tylko po ukraińsku, a znowu inna część posługuje się „surżykiem“, czyli formą mieszaną obu języków. Na Krymie współpraca z kościołem greckokatolickiem układała się bardzo dobrze, ale wiem z opowieści, że np. we Lwowie sytuacja jest zupełnie inna. Z batiuszkami prawosławnej cerkwi ukraińskiej dogadywaliśmy się nieźle, natomiast księża prawosławni podlegli Moskwie nie chcieli mieć z nami nic wspólnego. Dochodziło do sytuacji, że batiuszka prawosławny był wzywany przez swojego biskupa na dywanik, jeśli podejmował z nami jakąś współpracę czy nawet tylko przyszedł pozdrowić nas z okazji jakiegoś święta.

Ukraina była w ostatnich dziesięcioleciach polem wielu wstrząsów społecznych: pomarańczowa rewolucja w 2004 r., rewolucja godności (Euromajdan) w 2013 r. Tysiące Ukraińców z poświęceniem przeciwstawiało się autorytatywnym rządom. My w Polsce dopingowaliśmy ich w tej walce. A jak to wszystko odbieraliście wy, na miejscu?

Za każdym razem wiązaliśmy z tymi ruchami ogromne nadzieje na poprawę ogólnej sytuacji. Ale ze smutkiem muszę przyznać, że z czasem każda rewolucja pożera własne dzieci. Musisz wiedzieć, że Ukraina to przede wszystkim pole walki wielkich oligarchów, o których sile i wpływach nawet nie możemy sobie nad Wisłą wyobrazić. I nawet te rozruchy społeczne lądowały na końcu jako przystawka na stole wielkiej polityki. Jedno, co się realnie zmieniało, to stawki łapówek dla urzędników. Po każdej rewolucji stawały się coraz większe (śmiech).

Opowiedz trochę o tym, jaka panowała atmosfera w końcu 2021 r.? Czuć było zbliżającą się wojnę?

Trochę się o niej mówiło, ale w sumie to nikt nie brał tego na poważnie. Musisz zdawać sobie sprawę z tego, że przez ogromną część Ukraińców Rosja była wówczas traktowana jako brat i przyjaciel – mimo trwającej już od 2014 r. wojny na Donbasie. Nawet i dzisiaj, po dwóch latach pełnoskalowej, strasznej i okrutnej wojny, bombardowań i bestialstw popełnianych przez żołnierzy rosyjskich, co jakiś czas spotykam ludzi, którzy popierają Władimira Putina. To się po prostu w głowie nie mieści, ale tak też było dwa lata temu. Dlatego niewiele osób brało serio pogróżki dyktatora z Moskwy. W naszych klasztorach też nie rozmawialiśmy o tym, nie było żadnego planu B, bo nie braliśmy poważnie pod uwagę tego, że Rosja nas może ot tak zaatakować. I stąd wybuch wojny związany był ze strasznym szokiem i niedowierzaniem!

Jak zapamiętałeś ten czwartek, 24 lutego 2022 roku?

O piątej nad ranem obudził mnie straszny szum przelatujących rakiet. Początkowo myślałem, że to jakieś ćwiczenia lotnicze, ale jeszcze nigdy dotąd samoloty nie latały dosłownie nad dachami domów. Wybiegłem przed klasztor i zobaczyłem rakiety lecące w kierunku Winnicy. Nie widziałem skutków tego ataku, ale w naszej okolicy spadało dużo odłamków i resztek zestrzelonych rakiet, co też było bardzo niebezpieczne. Włączyłem telewizor i tam zobaczyłem wystąpienie Wołodymyra Zełeńskiego, który powiedział o ataku Rosjan i zapewnił, że się nie poddamy. To dodało wszystkim otuchy.

Pierwsze godziny i dni przepływały pod znakiem ogromnej niepewności i paniki. Od przełożonych zakonnych otrzymaliśmy wolną rękę – kto chciał, ten zostawał, kto chciał, ten mógł opuścić kraj.

Dlaczego ty zostałeś?

(Widzę, że Andrzej niechętnie odpowiada na to pytanie): Wiesz, myślę, że głównym powodem była zwykła odpowiedzialność za ludzi. Każdego dnia głosimy, że Pan Bóg jest z nami, że nas nigdy nie opuści. Jakby to wyglądało, gdybyśmy my uciekli? Nie chciałem zdradzić Pana Boga, nie chciałem zdradzić powierzonych mi ludzi. Ale zostawmy ten temat.

Jak wyglądały następne dni?

Jak już wspomniałem, klasztor tywrowski to wielka budowla z solidnymi, sklepionymi piwnicami. Po kilku dniach zaczęły odzywać się telefony albo dzwonek do furty klasztornej. Uciekający ludzie chcieli u nas przenocować, a parafianie i sąsiedzi pragnęli przeczekać w piwnicach alarmy rakietowe czy bombowe. Natomiast na stałe przez ponad rok mieszkało u nas prawie 50 osób. Byli to seniorzy, oosby z niepełnosprawnościami, kobiety, dzieci. I wszystkim tym ludziom trzeba było zapewnić nocleg, pranie czy też wyżywienie.

Potrafiliście to ogarnąć logistycznie?

Z Bożą pomocą i z pomocą dobrodziejów – tak. Nasz klasztor to też dom rekolekcyjny, czyli mieliśmy sporą liczbę pokoi gościnnych i odpowiednio dużą kuchnię oraz jadalnię. Nasze panie kucharki gotowały na okrągło, uchodźcy odwdzięczali się pomocą przy obieraniu ziemniaków czy myciu naczyń itp. W podziemiach tkano siatki maskujące, mężczyźni pracowali przy budynkach klasztornych.

Po pomoc humanitarną w Zahutyniu (zdj. K. Bucholc OMI)

A skąd mieliście pieniądze i żywność?

Tu chciałbym podziękować naszemu Zgromadzeniu Oblatów Maryi Niepokalanej oraz Prowincji Polskiej, która nas wtedy mocno finansowo wspomogła. Gorzej było z jedzeniem. Ludzie masowo wykupowali ze sklepów artykuły spożywcze. Mieliśmy trochę zapasów, ale przy tej liczbie uchodźców szybko się skończyły. Jeździliśmy na bazar do Winnicy i stamtąd zdobywaliśmy potrzebną żywność. Nieźle musieliśmy się nagłowić w tym pierwszym okresie wojny. Potem przyszła pomoc z polskich parafii oblackich. Klasztor w Zahutyniu pod prężną koordynacją o. Karola Bucholca stał się hubem przeładunkowym dla wszelkiej pomocy humanitarnej. Zwożono tam dary z Polski i z Europy, a myśmy je odbierali posegregowane naszymi busami. Celnicy widzieli na szybach znaczki Caritas czy Prokury Misyjnej i nawet nie musieliśmy długo stać na granicy w niekończących się kolejkach.

W tym czasie gwardyjska 1. armia pancerna, najsilniej uzbrojona jednostka rosyjska i postrach NATO, oblegała Czernichów, Kijów był pod ostrzałem rakiet. Mieliście kontakt z innymi klasztorami?

Nasz przełożony, o. Vitalij Podolan, zadbał o to, żebyśmy się każdego dnia spotykali o 13.00 na zoomie. Platforma ta stała się dla nas centrum wymiany informacji, podtrzymania na duchu. Najgorzej miał Czernichów, bo w pewnym momencie padła łączność. Wiedzieliśmy, że oni też przyjęli dużo ludzi do siebie, dzieci spały pokotem w piwnicach na korytarzu, bo nie było już miejsca. Gdy chcieli nawiązać z nami kontakt, to musieli wychodzić na zewnątrz, a niesłychanie zacięte walki toczyły się już na ulicach naszej parafii. Ojciec Piotr Wróblewski ze Skarżyska jest prawdziwym bohaterem tamtych dni.

Przypominam sobie zdjęcie oblatów kijowskich śpiących na peronie metra podczas alarmu lotniczego. Mimo grozy sytuacji o. Wyszkowski szczerzy zęby w uśmiechu.

W Kijowie oblaci spędzali początkowo noce na stacji metra, śpiąc na betonie. Jednak po jakimś czasie pierwszy zbuntował się o. Bogdan, mówiąc: “Niewygodnie tu, zimno, przeciągi jakieś… Wracam do klasztoru”. A inni poszli jego śladem (śmiech). W kościele pw. św. Mikołaja oblaci otworzyli potężny punkt humanitarny, przez który przeszły dziesiątki ton pomocy. Miejscami kościół wyglądał jak wielka hala spedycyjna z blokami kartonów pełnych ubrań, środków piorących czy artykułów spożywczych.

Na Krymie pozostają oblaci: bp Jacek Pyl, br. Tomasz Stopka czy o. Wojciech Banaszak. Macie z nimi kontakt?

Wymieniamy z nimi informacje na zoomie, ale z wiadomych względów ograniczamy się do spraw najważniejszych i ogólnych. Pytamy się, czy są zdrowi, jak się czują itd. Nie używamy żadnych kodów typu “ale u nas burza z piorunami była”, znanych z czasów okupacji niemieckiej w Warszawie (śmiech). Pozostają na placówce, choć ich kontakt z Polską jest bardzo utrudniony – muszą lecieć przez Moskwę, Mińsk, to zajmuje za każdym razem bardzo dużo czasu.

W marcu 2022 r. Ukraińcy odparli ataki Rosjan wokół Kijowa i Charkowa i wtedy całemu światu ukazały się obrazy ich bestialstw dokonanych wobec ludności cywilnej. Co wtedy przeżyliście?

To był potężny szok. Po prostu nie do uwierzenia. To nie są ludzie! (głos Andrzeja nabiera twardości, której dotąd u niego nie słyszałem) Tak nie zachowuje się żadna armia. To są mordercy! Wiesz, dla mnie zbrodnie Armii Czerwonej nie były żadną tajemnicą, ale wielu Ukraińcom otworzyły się oczy i przekonali się, do jakich okrucieństw są zdolni żołnierze rosyjscy. Nawet po wybuchu wojny spotykałem ludzi, którzy z sympatią odnosili się do Rosjan. Bucza wszystko zmieniła!

Jeden z oblackich kapelanów wojskowych opowiadał mi o historii, którą usłyszał z ust ukraińskiego księdza katolickiego o. Wiktor z okolic Charkowa. Gdy kadyrowcy zdobyli przedmieścia miasta, to wywlekli proboszcza do jednej z hal i zainscenizowali parodię sądu, podczas której wydali na nim wyrok śmierci. Wyprowadzili go na zewnątrz, kazali uklęknąć i strzelili do niego z pistoletu. Chcieli go jednak tylko upokorzyć, a nie zamordować, więc powtórzyli tę makabrę cztery razy z rzedu, a on cztery razy żegnał się z życiem.

Ja bym chyba postradał zmysły… Co się dzisiaj dzieje z tym księdzem?

Pracuje nadal w swojej parafii w Pokrowskoje niedaleko Charkowa. Nasi chłopcy odbili te tereny i tylko dlatego dowiedzieliśmy się o tym zajściu. Ale ileż bezimiennych ofiar skrywa ziemia Ukrainy – to tylko Pan Bóg jeden wie. Skutki tej strasznej wojny będą ludzie będą ponosić jeszcze przez wiele pokoleń.

Pochodzisz z Bodzentyna. Okolica, w której wyrosłeś owiana jest legendą powstania styczniowego z 1863 r. W czasach okupacji niemieckiej chłopi bodzentyńscy wspomagali jak mogli partyzantów od Jana Piwnika „Ponurego”, płacąc za to obfitą daninę krwi. Nachodziły cię czasem myśli, że historia zatoczyła koło?

Trochę o tym myślałem. Moi dziadkowie opowiadali mi o drugiej wojnie światowej, ale ja słuchałem tego jak opowieści o odległych czasach. A tu nagle sam stoję wobec cierpień i zbrodni wojennych. Wojna przestaje być dla mnie abstrakcyjnym pojęciem. Choć z drugiej strony jest tyle roboty, trzeba pomagać, więc nie ma czasu na zbytnie dywagacje.

Kiedy się najbardziej bałeś?

Na początku. Nikt nie wiedział, jak to się zakończy. Niewielu się spodziewało, że Ukraińcy będą tak ofiarnie i dzielnie odpierać ataki wroga. Paraliżował nas strach, że front zostanie przerwany i że te hordy rozleją się po kraju. Ale w sumie to cały czas żyjemy w napięciu, bez względu na miejsce, w którym jesteśmy. Pamiętam, że kiedyś jechałem po pomoc humanitarną i będąc na drodze koło Lwowa widziałem skutki ataku rosyjskich rakiet. Dym z płonących budynków przesłaniał widok. Wtedy też ogarnął mnie strach, że dostanę się pod ostrzał pocisków.

Wybacz proszę, że zadam to pytanie, ale myślę, że czynię to w imieniu wielu, którzy to będą czytać. Czy w obliczu tych wszystkich potworności czujesz się w jakiś sposób bohaterem?

(Andrzej w zakłopotaniu kiwa głową): W żadnym wypadku nie czuję się bohaterem. Po prostu w miarę możliwości starasz się być człowiekiem i trwać na stanowisku. Czasami sobie myślę: „Każdy ma swoje Westerplatte“ i jakoś to mi pozwala przetrwać. Wiesz, odczuwam też, że Pan Bóg nam pomaga. Dostajemy duże wsparcie z Polski czy z innych krajów. Ludzie w Ukrainie potrafią być bardzo wdzięczni. Pewnego razu podczas wyprawy po pomoc humanitarną przepalił mi się tłumik. Znalazłem mechanika, który mi to zaspawał. Gdy przyszło do płacenia, to w żadnym wypadku nie chciał ode mnie pieniędzy. Mówił: „Polacy tyle nam pomagają, że chociaż tym się wam odwdzięczę!“.

Widać na ulicach ślady wojny?

Widać, bo ludzie są już bardzo zmęczeni wojną. Przecież to trwa prawie dwa lata! Coraz więcej spotyka się w mieście młodych chłopaków bez kończyn. To robi szczególnie przygnębiające wrażenie. No i cały czas potrzebujemy pomocy, a dary humanitarne stanowią teraz ułamek tego, co przywoziliśmy rok temu. Pamiętam, że armia Putina chciała rzucić wtedy ludność cywilną na kolana i ostrzeliwała elektrownie. Przywoziliśmy dziesiątki agregatów prądotwórczych i w ten sposób udało nam się przeżyć zimę. Teraz jeszcze jest światło, ale nigdy nie wiadomo, jak to się dalej potoczy. Moi znajomi produkują na wszelki wypadek małe piecyki, w Polsce zwane kozami, a tu „burżujkami”. Gdy padnie ogrzewanie, to taki piecyk może zastąpić kaloryfery, a od biedy da się na nim ugotować wodę. Jesienią zawieźliśmy dwa duże samochody pełne drewna opałowego w okolice Mikołajowa, żeby ludzie mogli się zimą ogrzać.

Komu chciałbyś podziękować?

Przede wszystkim składam podziękowanie naszemu Zgromadzeniu Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej – na ręce o. Marka Ochlaka i całej Prowincji Polskiej – za wszelaką pomoc. Podtrzymuje nas na duchu to, że ojciec prowincjał nas odwiedza i o nas pamięta. Niby nic, ale zainteresowanie się naszą sytuacją przez innych ludzi dodaje nam otuchy.

Dziękuję o. Karolowi Bucholcowi, proboszczowi z Zachutynia, kieleckiemu Caritas – na ręce ks. Krzysztofa Banasia, oraz Bankowi Żywności z Kielc, siostrze Klarze z Francji, ks. kan. Leszkowi Sikorskiemu – proboszczowi z Bodzentyna, pani Anecie Sawickiej z Francji, siostrze naszego o. Adriana Kotlarskiego oraz tobie. Szczególne moje podziękowania kieruję do moich wieloletnich przyjaciół – pana Ireneusza Dereka z Plastics Ukraina oraz pani Ninie Kołodziej. Dziękuję całej Polsce i wszystkim moim rodakom za pomoc wyświadczoną Ukrainie! Na koniec dziękuję każdemu z Was za to, że wspomagacie nas modlitwą i wszelkimi, nawet najmniejszymi darami serca! Oby rok 2024 przyniósł nam upragniony pokój!

(misyjne.pl)