Katowice: Wspólnota Dobrego Pasterza od ponad trzydziestu lat pomaga ubogim i uzależnionym [ROZMOWA]
Przy oblackiej parafii w Katowicach już od ponad trzydziestu lat działa Wspólnota Dobrego Pasterza, która prowadzi trzy domy dla osób ubogich i uzależnionych. Jak podkreślają jej członkowie – pomaganie innym to ich powołanie, które trudno byłoby realizować bez Boga.
Karolina Binek (misyjne.pl): Jesień i zima to czas, w którym działania we Wspólnocie Dobrego Pasterza są bardziej zintensyfikowane?
Katarzyna Jączyńska – Nie. Przez cały rok pracujemy tak samo, bo zależy nam na tym, żeby nie działać akcyjnie, tylko żeby człowiek ubogi miał dostępną pomoc na co dzień.
Jak zatem wygląda udzielanie tej pomocy na co dzień?
– My jako wspólnota prowadzimy trzy domy: Punkt Misyjny i Pomocy Kryzysowej, Klubokawiarnię Wysoki Zamek oraz Dom Życia. Ja służę w Punkcie Misyjnym, który jest kierowany do osób uzależnionych, bezdomnych i do ich rodzin. Prowadzimy tam dyżury, podczas których potrzebujący mogą do nas przyjść i porozmawiać. Tłumaczymy im, gdzie i kiedy mogą otrzymać konkretną pomoc, kierujemy do ośrodków leczenia uzależnień, pomagamy wyrobić dokumenty. Ważny jest już ten pierwszy kontakt z człowiekiem, bo wiele z przychodzących do nas osób potrzebuje czasu, żeby nam zaufać. Większość z nich spotkała się już z wieloma różnymi osobami, które miały im pomóc, a zamiast tego ich skrzywdziły. Dlatego osoby uzależnione i w kryzysie nie zawsze chcą od razu się zdecydować na konkretną pomoc lub leczenie, bo nie wiedzą, czego mogą się spodziewać z naszej strony. Jeśli już zbudują z nami relację, to łatwiej jest im zaufać i dać się poprowadzić.
W jaki sposób zbudować te relacje? Tym bardziej jeśli przychodzi do Punktu człowiek, któremu od razu chciałoby się pomóc, a on jest na początku bardzo zdystansowany?
– Przede wszystkim trzeba przyjąć go z miłością i z otwartością. Potraktować go jako człowieka, a nie wierzyć stereotypom, które wciąż są obecne w społeczeństwie wobec osób w kryzysie bezdomności. Bo to, że ja dzisiaj nie jestem na ulicy, a ten drugi człowiek jest, nie znaczy, że nie mogło być odwrotnie. Jego historia potoczyła się w taki, a nie w inny sposób i nie zawsze on jest temu winien. Teraz na przykład przyjechało do nas dwoje ludzi z innego miasta. Mężczyzna pomógł kobiecie opuścić dom publiczny i zostali bezdomnymi. Taka sytuacja to nie jest ich wybór. Niektórzy owszem, przez używki, stracili pracę lub relacje z rodziną. Ale to nie znaczy, że mamy ich nie przyjmować z otwartością.
Dużo czasu potrzeba, żeby ktoś się otworzył i podzielił z Wami swoją historią?
– To zależy od człowieka. Jeden od samego początku jest bardzo otwarty i opowiada o sobie, a drugi potrzebuje dużo więcej czasu. Naszym „haczykiem” na potrzebujących pomocy jest to, że mogą otrzymać u nas kawę, posiłek, odzież, kosmetyki. To często ich przyciąga i podczas posiłku zaczynają z nami rozmawiać. Przy okazji pytamy ich, co się stało, że znaleźli się w takiej sytuacji.
Ile osób dziennie korzysta z Waszej pomocy?
– Około trzydziestu. Teraz już przychodzą do nas w turach, bo mamy małe pomieszczenia i nas jest tylko dziewięcioro. Takie rozwiązanie funkcjonuje od pandemii. Z kolei nasza wspólnota działa już od ponad trzydziestu lat. Powstała z inicjatywy ojca Ryszarda Sierańskiego, który był duszpasterzem młodzieży i miał w sobie chęć służenia ubogim. Jako duszpasterz widział, że nie wszyscy młodzi ludzie przychodzą do kościoła, bo część z nich była uzależniona i mieszkała na katowickim dworcu. Wtedy oblat zaczął chodzić po tych miejscach i im pomagać. Niedługo później poznał kilka osób świeckich, które miały podobne pragnienia, by nieść pomoc. Na początku ubodzy przychodzili do klasztoru oblatów na Koszutce. Dopiero później oficjalnie powstała Wspólnota. Udało się pozyskać pomieszczenia na parterze w kamienicy i zaczęliśmy do nich zapraszać potrzebujących, aby mogli się schronić i ogrzać. Dziś mamy nieco więcej miejsca, a w piwnicy budynku znajduje się kaplica. Z tym wszystkim kojarzy mi się historia Piotrka, który niestety już nie żyje, a który przychodził do nas po prostu sobie posiedzieć. Kiedy pytaliśmy się go, dlaczego to robi, odpowiadał, że to jest jedyne miejsce w Katowicach, w którym czuje się bezpieczny i wie, że nikt mu za chwilę nie włoży siekiery w plecy.
Wspólnota powstała dzięki oblatowi. Na początku potrzebujący przychodzili do oblackiego klasztoru. Dziś oblaci też są w nią zaangażowani?
– Tak. Mamy asystenta kościelnego, którym zawsze jest oblat. Obecnie jest nim ojciec Andrzej Kordek.
Staracie się przychodzącym do Was przekazywać wiarę? Poruszacie z nimi tematy dotyczące Boga? A może wspólnie się modlicie?
– Tak. Codziennie mamy Koronkę do Bożego Miłosierdzia. W czwartki odbywa się Wieczór Dobrej Nowiny. Jest możliwość podzielenia się Słowem Bożym, Ewangelią z dnia. Każdy, kto chce, może powiedzieć, jak ją rozumie, jak odczytuje słowa Pana Boga w swoim życiu. Oczywiście nie wszyscy przychodzący do nas są wierzący. Ale zdarzają się wyjątkowe historie, jak ta związana z jednym mężczyzną, który mówił, że jest satanistą, że on nie będzie z nami chodził na żadną Koronkę. Cały czas nam się jednak przyglądał. Aż któregoś dnia zapytał, czy może z nami tam zejść. Zapytałam: „Tam? Ale gdzie?”. Na co usłyszałam: „No tam na dół”. Chodziło mu o kaplicę. Upewnił się jeszcze, czy na pewno może do niej z nami iść, po czym tak zrobił. Nie modlił się, ale był obecny. Kolejnego dnia ta sytuacja się powtórzyła. A po jakimś czasie ten mężczyzna zaczął się włączać w prowadzenie modlitwy.
Ta historia jest naprawdę wyjątkowa! Pewnie na co dzień takich u Was nie brakuje.
– To prawda. Ale szczególnie zapadają mi w pamięć historie związane z młodymi ludźmi. Kiedyś w ciągu tygodnia przyszło do nas trzech młodych ludzi, którzy byli bezdomni i uzależnieni. Było to dla mnie uderzające, że mają dwadzieścia kilka lat, a już znaleźli się na ulicy.
O pomocy ubogim mówił też święty Eugeniusz de Mazenod. Można więc powiedzieć, że realizujecie reguły oblackie i się niemi kierujecie.
– Tak. Mamy je w swoim statucie. Często też wracamy do niektórych słów z Konstytucji i Reguł. Piąta Konstytucja mówi o pomocy ubogim i o tym, że odnajdujemy w nich Chrystusa. I to ubodzy nas ewangelizują. Poruszaliśmy ten temat chociażby na ostatnim spotkaniu, na którym mówiliśmy też o pomocy rodzinom uzależnionych. W taki sposób powstały Czuwania Solidarne z Ubogimi. Odbywają się one w pierwsze piątki miesiąca u oblatów na Koszutce. My je prowadzimy i zachęcamy do wspólnej modlitwy wszystkich, którym ubodzy nie są obojętni.
Co pośród tak wielu różnych historii uznajecie za sukces?
– To zależy. Ale Krzysiek z naszej wspólnoty odpowiadając na to pytanie, zawsze wraca do jednej historii. Kiedy poszedł na oddział chorych na HIV, trafiła tam z ulicy osoba bezdomna, która umierała. Jakoś udało się skontaktować z rodziną tego bezdomnego, z którą ten człowiek się pojednał. Poprosił też o spowiedź. Umierał w czystej pościeli, a nie gdzieś pod mostem. Kiedy zmarł, pielęgniarki pytały się Krzysia, czy zajmiemy się pogrzebem, czy zrobi to MOPS. A okazało się, że rodzina, która przez tyle lat nie miała kontaktu z chorym, chce go pochować. Często więc sukces u nas wygląda właśnie tak. W ostanie wakacje prowadziliśmy też warsztaty o tym, jak rodzić sobie z emocjami. Podczas takich spotkań dzielimy się zazwyczaj swoimi historiami związanymi z wiarą. I na tym spotkaniu jedna z osób powiedziała, że chce się wyspowiadać. Następnym razem zgłosiły taką chęć dwie inne osoby. Nie prowadziliśmy ewangelizacji wprost, nie były to rekolekcje, a warsztaty. A jednak ludzie patrząc na nasze zachowanie, mogli zauważyć, że żyjemy z Bogiem.
W jaki sposób Wy się formujecie jako Wspólnota i co daje Wam ta posługa?
– Raz w miesiącu mamy spotkania formacyjne, podczas których odbywa się msza oraz dzielenie Ewangelią. Zarówno to, jak i sam czas spędzony wspólnie jest dla nas bardzo ważny. Raz w roku wyjeżdżamy też na rekolekcje, które zazwyczaj prowadzi dla nas jeden z ojców oblatów. Pan Jezus powiedział, że zawsze będziecie mieć ubogich pośród was. Papież Franciszek kładzie też na nich duży nacisk, na to, aby przeżywać Ewangelię w sposób namacalny.
Skąd w Was tak duża chęć zaangażowania się w działalność wspólnoty? Przecież każdy z Was ma też swoje obowiązki, swoją rodzinę.
– Myślę, że to jest powołanie. Gdyby nie ubodzy, to my byśmy się nigdy nie spotkali, bo nic innego by nas nie połączyło. Jesteśmy tak różni, że czasami aż dziwne wydaje się, że potrafimy ze sobą współpracować. Ja przyszłam do wspólnoty będąc jeszcze w technikum, bo Wiola z Wysokiego Zamku prowadziła tam program profilaktyczny. Wysoki Zamek jest bezpiecznym miejscem, w którym młodzi ludzie mogą dobrze spędzić czas. Poza tym w Wysokim Zamku duży nacisk kładzie się na profilaktykę, również wśród starszej młodzieży. W związku z tym w każdy czwartek gotują zupę dla ubogich, a później wychodzą na ulice miasta ją rozdawać. Prowadzą też teatr dla ubogich. Ja dołączyłam do tego miejsca, bo zaciekawiły mnie prowadzone w nim warsztaty gitarowe. Dopiero później zaczęłam angażować się w różne akcje i zrozumiałam, że ja też jestem w jakiś sposób uboga, choć nie jestem bezdomna i uzależniona. Z czasem dowiedziałam się jeszcze o Punkcie Misyjnym. Zaczęłam do niego przychodzić raz w tygodniu i po kolei poznawałam nowe osoby. Z kolei Dom Życia powstał dlatego, że wiele osób na przykład po wyjściu z więzienia trafiało znowu na ulicę. Chcieliśmy więc dać im bezpieczne miejsce, w którym nabiorą sił do wynajęcia mieszkania i stanięcia na własnych nogach. Dom ten znajduje się na wsi. Kiedyś prowadziła go rodzina, więc nowi mieszkańcy mogli nauczyć się funkcjonowania w rodzinie. Sama przez pewien czas tam mieszkałam. Razem ze mną była też młoda dziewczyna, która została odrzucona przez swoją rodzinę. Nikt nie nauczył jej sprzątać ani piec ciasta. Dla mnie to było oczywiste, a ona się wszystkiego dopiero uczyła. Wielką radością było dla niej upieczenie pierwszego ciasta, mimo że zamiast dwóch łyżeczek proszku do pieczenia, dodała dwa proszki do pieczenia. Dzisiaj ta dziewczyna mieszka już sama. Radzi sobie różnie. Ale bardzo ceni sobie to, że w Domu Życia mogła dowiedzieć się, czym są dobre relacje z ludźmi i powtarza, że jesteśmy dla niej bardziej rodziną niż jej własna, prawdziwa rodzina.
Jest możliwe, by wychodząc z Punktu Misyjnego do własnego domu, odciąć się od wszystkich trudnych historii, z którymi spotkało się w ciągu dnia?
– Trochę tak jest, że się cały czas nimi żyje. Nawet jak jesteśmy w domu, to często ktoś dzwoni, bo chce się czegoś dowiedzieć albo pyta się, jak może komuś pomóc. Jeśli ktoś ma rodzinę, to jednocześnie dzieci uczą się wrażliwości na potrzeby ubogich i inaczej ich traktują, dostrzegają w nich człowieka. Ja wszystkie historie, z którymi spotykam się w Punkcie Misyjnym, oddaję Panu Bogu na modlitwie. Bo cóż możemy sami zrobić? Jak On nie zadziała, to historia tego człowieka się nie zmieni. Jasne, że wysiłki ludzkie są potrzebne, ale póki ten człowiek nie zaprosi Pana Boga do życia, to będzie ono jałowe. A jednocześnie sama modlitwa mi dużo daje, bo wiem, że nie jestem sama, że oddaję tego ubogiego człowieka Bogu i ufam, że On coś zrobi, bo ja nie mam sił i możliwości. On widzi szerzej i przede wszystkim – kocha tego człowieka i zależy Mu na nim.
Rozmawiała Karolina Binek
fot. Archiwum Wspólnoty Dobrego Pasterza
Z pasji do muzyki
22 listopada 2024
Z listów św. Eugeniusza
22 listopada 2024
Komentarz do Ewangelii dnia
22 listopada 2024
Olimpiada Znajomości Afryki: szansa na poznanie kontynentu
21 listopada 2024
Madagaskar: Prowincjał w Mahanoro
21 listopada 2024
Z listów św. Eugeniusza
21 listopada 2024
Komentarz do Ewangelii dnia
21 listopada 2024