Lubliniec: oblacka infirmeria to dom i rodzina [ROZMOWA]

Brat Jakub Król OMI już od czterech lat kieruje infirmerią w Lublińcu. – Zawsze chcemy mieć pewność, że jako opiekunowie zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy na miejscu, że wywiązaliśmy się z naszych obowiązków na 110% – mówi w rozmowie z Karoliną Binek.

4 lutego 2025

Karolina Binek (oblaci.pl): Zanim trafiłeś do oblackiej infirmerii w Lublińcu, miałeś jeszcze inne zajęcia jako brat zakonny. W jaki sposób zatem zareagowałeś, gdy dostałeś obediencję do tego miejsca?

Jakub Król OMI:  – Ucieszyłem się. Kiedy byłem w seminarium, przyszła do nas informacja, że jest potrzebny ktoś, kto pojechałby na tydzień do pomocy w infirmerii. Pomyślałem więc, że w sumie mógłbym pojechać i sprawdzić się w takim miejscu. I właśnie wtedy pojawiło się we mnie pierwszy raz pragnienie pełnienia tam posługi na co dzień. Odkryłem powołanie w powołaniu. Odnalazłem swoją drogę jako oblat. Później już, gdy tylko w placówce, w której akurat byłem, otrzymywaliśmy telefon o konieczności pomocy w Lublińcu, to jeśli przełożeni się zgodzili – zawsze tam jeździłem. Kiedy dostałem już obediencję ze Świętego Krzyża do Lublińca, to nie mogłem się doczekać, kiedy tam wyjadę.

Jak wspominasz pierwsze dni w nowym miejscu? Trudno było Ci się tam odnaleźć, czy jednak – ze względu na wcześniejsze doświadczenia – od razu czułeś się tam dobrze?

– Nie było mi trudno, bo znałem już współbraci, którzy posługują w infirmerii. Była to więc czysta formalność, że zostaję tam na dłużej. Miałem w sobie ogromną radość, że w końcu nie będę już musiał wracać do żadnego innego miejsca, tylko mogę zostać w Lublińcu.

Jak wygląda Twój dzień w infirmerii? Jakie masz obowiązki?

– Infirmeria charakteryzuje się tym, że ma swój osobny plan dnia, inny niż reszta wspólnoty. Rano przygotowujemy wszystkich naszych „dziadków” do tego, aby o godzinie ósmej mogli uczestniczyć we mszy świętej. Zarówno ci, którzy poruszają się sami, jak i ci, którzy jeżdżą na wózku lub leżą, muszą zostać wykąpani i trzeba wykonać przy nich różne inne czynności pielęgnacyjne. Trzeba ich ubrać, zawieźć lub zaprowadzić do kaplicy. Dlatego już od szóstej rano bracia z dwóch zmian są już na górze u naszych pensjonariuszy i działają. Po mszy świętej wszyscy jedzą śniadanie, a następnie nasi mieszkańcy mają czas dla siebie. My wtedy zaglądamy do każdego, pilnujemy, czy wszystko u nich w porządku, sprawdzamy, czy nikt się nie przewrócił. Do południa najczęściej jeździmy też na wizyty lekarskie. Przed samym obiadem podajemy insulinę, mierzymy cukier, następnie zwołuje się wszystkich na obiad i tym, którzy tego potrzebują, pomaga się dotrzeć na posiłek. Po wspólnym obiedzie wszyscy schodzimy do salonu na kawę i rekreację. Bo jest dla nas ważne, aby cała wspólnota mogła spędzać czas razem. Później każdy znów ma czas dla siebie, a opiekunowie wtedy ponownie sprawdzają, czy coś się czasem nie dzieje, czy trzeba podać komuś szklankę wody, posmarować kolana albo plecy, bo bolą. Czasami zabieramy naszych „dziadków” na spacery, na rozmowy albo nawet na fotel do masażu. O 16.30 nadchodzi pora na nabożeństwo, zaraz po nim jest kolacja i spanie. Niektórzy nie potrzebują pomocy przed snem. Ale są tacy, których trzeba wykąpać i przebrać. O 20.00 dniówka z nocką przekazują sobie dyżur. Wtedy zawsze rozmawiamy o tym, co działo się w ciągu dnia, czy u kogoś coś się stało, czy ktoś jest słabszy, czy warto na coś szczególnie zwrócić uwagę. Zdarza się, że jakiś podopieczny się przeziębi i trzeba podać mu dodatkowe leki. Nasza ekipa braci jest więc dość dobrze zgrana, dużo ze sobą rozmawiamy.

Jesteście na zmianie sami?

– Każdy z braci jest na dyżurze sam. Ale poza tym w ciągu dnia jest z nami pan Henryk. Przychodzi też opiekunka medyczna i pielęgniarka. Wbrew pozorom więc nie jesteśmy w pracy sami.

Przed rozpoczęciem posługi w infirmerii przechodzicie jakieś szkolenia medyczne?

– Mamy zielone światło na to, aby robić dodatkowe szkolenia. Brat Adam ukończył kurs opiekuna medycznego. Ja akurat nie mam ukończonego żadnego kursu i brat Marcin też. Ale uczymy się od naszej pielęgniarki i opiekunki medycznej. Do tego dochodzi jeszcze proza życia. Bardziej więc uczymy się z praktyki niż z teorii.

Jak to jest na co dzień spotykać się ze starszymi oblatami? Jak wyglądają Wasze rozmowy? Czy współbracia nie czują się czasami przy Was skrępowani?

– Myślę, że nie. Bo tutaj jesteśmy jednak wszyscy oblatami i przede wszystkim chcemy być dla siebie współbraćmi. Czasami mówimy do naszych seniorów: „Ty, dziadek”, a później słyszymy w odpowiedzi „Ty, wnuczek”. Nasze relacje są więc bardzo fajne. Oni wiedzą, że mają nas na co dzień. Jesteśmy z nimi w dzień i w nocy, na dobre i na złe – co by się nie działo. I myślę, że oni sobie też bardzo cenią to, że mimo swojej choroby, niedołężności czy potrzeby większej opieki, są w domu, w naszej oblackiej rodzinie.

Co dla Ciebie jest w tej pracy najtrudniejsze?

– Najtrudniejsze dla mnie są momenty, gdy ktoś ma objawy, którym ja nie mogę zaradzić. Najczęściej dotyczą one już stanu agonalnego i śmierci. Wtedy musimy podjąć decyzję, czy dzwonimy po pogotowie. Te chwile są trudne, bo chcielibyśmy być jak najdłużej samodzielni. Ale jednocześnie zdajemy sobie sprawę z tego, że wszystkiego nie damy rady zrobić tak dobrze, jak w szpitalu. Oczywiście zawsze konsultujemy przypadki naszych podopiecznych z lekarzem i pielęgniarką. Ale zdarza się, że przychodzi taki czas, kiedy trzeba poprosić o pomoc profesjonalistów. A drugie najtrudniejsze momenty to chwile śmierci. Będąc ze starszymi oblatami w dzień i w nocy, bardzo się z nimi zżywamy i trudno emocjonalnie ogarnąć ich odejście.

Dlaczego momenty, w których konieczne jest wezwanie pogotowia są dla Was tak bardzo trudne? Chcecie, żeby oblat był jak najdłużej wśród swoich współbraci?

– Tak. To ważne, żeby on był u nas na miejscu. Kiedy jest w szpitalu, my tutaj tylko się zastanawiamy, czy wyjdzie z tego, czy nie wyjdzie. Czy umrze w domu, czy w szpitalu. Mamy mnóstwo takich pytań w głowie. A większość z naszych podopiecznych chciałoby umrzeć tutaj, w Lublińcu, u nas. Tymczasem wielu z nich jest w takim stanie, że wyjazd do szpitala może być już ich ostatnim wyjazdem. Zawsze jest to ryzyko. I chcemy mieć pewność, że jako opiekunowie zrobiliśmy na miejscu wszystko, co mogliśmy, że wywiązaliśmy się z naszych obowiązków na 110%. A że to ja podejmuję ostateczną decyzję co do wezwania pogotowia, to czuje, że ciąży na mnie duża odpowiedzialność.

zdjęcie archiwalne

Na czym polegają Twoje obowiązki jako szefa infirmerii?

– Ustalam wszystkie wizyty lekarskie i razem z chłopakami pilnujemy tego, żeby na nie pojechać. Zajmuję się zaopatrzeniem w leki. Jestem odpowiedzialny za to, żebyśmy mieli w infirmerii wszystko, co jest potrzebne. A jeśli ktoś potrzebuje nowej kurtki lub butów, to też ja zajmuję się ogarnianiem takich spraw – razem ze współbraćmi.

Co przez te kilka lat działania w infirmerii zmieniło się w Tobie? Czego się nauczyłeś?

– Nauczyłem się przede wszystkim odpowiedzialności za drugiego człowieka. Teraz lepiej też organizuję sobie czas, bo to bardzo ważne, by dobrze poukładać sobie cały dzień, nawet jeśli jest to dla mnie dzień wolny. Chociaż mieszkając w miejscu pracy, nie da się jakoś od niej odciąć. Każdy musi więc znaleźć sobie swój sposób na odpoczywanie. A jeśli chodzi o samych mieszkańców infirmerii – mogę się od nich nauczyć dużo cierpliwości. Mamy na przykład ojca Antoniego, który ma 99 lat i dużo w życiu przeżył. Kiedy opowiada o swojej posłudze, o tym, że uczył przez wiele lat w Niemczech jako katecheta, to zawsze wynoszę coś z jego opowieści. Takich historii można u nas w infirmerii usłyszeć wiele. Zawsze po oblacku mówi się, że ważna jest wspólnota – żeby być razem mimo wszystko, nawet jeśli nie będzie kolorowo. Dlatego cieszę się, że mam tutaj poczucie, że nie jestem sam, że żyję we wspólnocie, że jest obok mnie współbrat, który może mi w czymś pomóc. Wystarczy, że ja będę chciał się przed nim otworzyć i z nim porozmawiać.

 

Rozmawiała Karolina Binek

fot. Archiwum OMI