#sharePost (3 lutego) - Wezwani do służby

Kiedy słyszę słowo służba to pierwszym moim skojarzeniem jest bycie poddanym, zależnym od kogoś, pozbawionym własnych marzeń, planów. To słowo „służba” niejednemu z nas przypomina jakieś czasy pańszczyźniane bądź czasy niewolnictwa.

Świat ciągle nam przypomina w reklamach, promowaniu konkretnego stylu życia, że musimy się realizować. Spełniać swoje marzenia. Sięgać, po co nikt jeszcze nie sięgnął. Piąć się w góry w stopniach kariery. Jesteśmy przecież tego warci! To nam się należy od życia! A Jezus? On zostawia nam trudną naukę nie tylko na nasze czasy, ale wszystkie czasy. Ta nauka była też trudna do przyjęcia Apostołom, kiedy chcą zająć miejsce blisko Niego. On mówi: „Lecz kto by między wami chciał stać się wielki, niech będzie waszym sługą. A kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem waszym…”

Kiedy pracujemy zawodowo, niezależnie od wykonywanej pracy, większość marzy o tym, by zostać szefem, szefową – przecież znamy się na wszystkim i lepiej wykonamy te zadania niż oni! Czy na pewno? Jeśli mamy takie myślenie, to nie ma gorszego kierunku, bo to znaczy, że brakuje nam jednego – pokory. To ona stoi u początku służby Bogu i drugiemu człowiekowi. Służby, która nie jest uciemiężeniem, ale darem złożonym z miłości. Bez pokory zawsze będę biedny, uciskany i wykorzystywany JA i ONI, ci którzy mnie niszczą. Kiedy mamy w sobie cnotę pokory, kiedy świadomie nad nią pracujemy, to niezależnie kim będę, będę służył nie jako niewolnik, ale jako człowiek, który dobrowolnie składa dar z siebie samego. Bo ważniejsi niż JA będą dzieci, mąż, żona, ktoś z pracy, ktoś, kto potrzebuje mojej pomocy.

(pexels)

Prorok Jeremiasz w pierwszym czytaniu modli się do Boga w momencie zagrożenia życia. On nie realizuje swojej woli, ale od początku wiernie przekazuje każde trudne słowo Boga, które jest przede wszystkim wezwaniem do nawrócenia Izraela. Wewnątrz serca przeżywa jednak ten ogromny dylemat, który my niejednokrotnie przeżywamy: tyle dobra, tyle rezygnacji z siebie, ze swoich planów, tyle służby, a jaka nagroda? Jeremiasz woła: „Usłysz mnie Panie… Czy złem za dobro się płaci?” Doświadczenie Jeremiasza jest doświadczeniem, zapowiedzią cierpiącego Sługi Jahwe, Jezusa. On nie przyszedł, aby Mu służono, ale aby pochylać się i służyć z miłością każdemu człowiekowi, zwłaszcza choremu, potrzebującemu uzdrowienia fizycznego czy duchowego.

W służbie, którą mam podjąć jako uczeń Jezusa w wielkim poście, nie ma gwarancji powodzenia, sukcesu czy nagrody. Dobro mam czynić z miłości, nie dlatego, że za chwile dostanę jakąś nagrodę, ale dlatego że Jezus tak czynił – to jest jedyna droga na której mogę z Nim królować. Dlatego proś dzisiaj Pana, aby dał Ci łaskę pokory. A jeśli ten dar przyjmiesz idź i służ. Czyń dobro z miłości. Do tego zostałeś powołany!


Rafał Kupczak OMI – misjonarz ludowy (rekolekcjonista), przełożony domu zakonnego w Kędzierzynie-Koźlu.

(pg)


3 marca 2021

NADCHODZĄCY DZIEŃ NIEZMIENNIE PRZYBLIŻA NAS DO STAROŚCI, NADCHODZĄCE URODZINY PRZYPOMINAJĄ NAM, ŻE JEST OJCIEC STARSZY O ROK

Refleksje Eugeniusza o jego 60. urodzinach i wieku nie wymagają żadnego komentarza:

 Nic szczególnego w tym dniu, poza tym że kończę dzisiaj 59 lat. W ten sposób zbliżamy się do kresu życia, niemal nie zdając sobie z tego sprawy. Rozpoczynający się dzień niezmiennie przybliża nas do starości, nadchodzące urodziny przypominają nam, że jesteśmy starsi o jeden rok i z każdym rokiem liczba lat rośnie. Zaskakuje nas to, bo choć upływa szybko życie, nic nie wydaje się zmienione na gorsze ani co do zdrowia ciała, ani co do władz umysłu. Lustro mogłoby przyciągnąć moją uwagę i ukazać niszczące działanie czasu, lecz tym sprzętem posługuję się tylko po to, by szybko pozbyć się natrętnej brody. Zresztą, lustro pokazuje, jakim byłem wczoraj czy przedwczoraj, i pomaga mi zastanowić się na urodą i świeżością mego oblicza. Krótko mówiąc, mam już sześćdziesiątkę na karku. Może lepiej byłoby, gdybym o tym nie wiedział, bo to uświadamia mi, że zbliżam się do kresu życia, skąd więc mam czerpać odwagę, by rozpocząć jakieś dzieło? Może to przełamać tylko siła woli wspomagana potężną łaską Boga.

 


Rekolekcje wielkopostne z bp. Radosławem Zmitrowiczem OMI [ZAPOWIEDŹ]

Od 4-7 marca br., w oblackim kościele pw. św. Józefa w Gdańsku, rekolekcje wielkopostne wygłosi Radosław Zmitrowicz OMI - biskup pomocniczy diecezji kamieniecko-podolskiej na Ukrainie. Tematyka nauk oparta będzie o hasło przewodnie ćwiczeń duchowych: "Bóg albo nic". W spotkaniach uczestniczyć można w kościele przy ul. Elżbietańskiej 9/10 w Gdańsku, jak również dzięki transmisji internetowej (KLIKNIJ)

Biskup Radosław Zmitrowicz OMI – biskup pomocniczy diecezji kamieniecko-podolskiej na Ukrainie. Urodził się 2 września 1962 r. w Gdańsku. W 1981 rozpoczął nowicjat w Zgromadzeniu Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej na Świętym Krzyżu. Profesję wieczystą złożył 21 maja 1987 r., a święcenia prezbiteratu przyjął 17 czerwca 1989 r. Przez kilka lat pełnił posługę duszpasterską w Poznaniu. Następnie był wychowawcą w Niższym Seminarium Duchownym oblatów w Markowicach. W latach 1997-2000 pracował w Turkmenistanie. Od 2000 roku przebywa na Ukrainie, gdzie pełnił posługę duszpasterską w różnych parafiach.  Przez trzy kadencje był przełożonym Delegatury Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej w tym kraju. W 2012 roku papież Benedykt XVI powołał go na biskupa pomocniczego diecezji kamienieckiej, przydzielając mu stolicę tytularną Gypsaria. Na terenie diecezji kamieniecko-podolskiej mieszka niemal 3 mln. osób. Katolicy obrządku łacińskiego stanowią tam 8,5 proc. ludności (250 tys.).

(pg)


Polonia w Belgii podjęła modlitwę za wstawiennictwem św. Józefa

Marzec to miesiąc, w którym w szczególny sposób oddajemy cześć opiekunowi Pana Jezusa – św. Józefowi. Liturgiczna uroczystość Oblubieńca Najświętszej Maryi Panny przypada 19 marca. Obchodzimy także Rok św. Józefa, ustanowiony przez papieża Franciszka. Z tej racji w wielu naszych polonijnych kościołach trwają nabożeństwa do św. Józefa, który jest nie tylko wspaniałym opiekunem Świętej Rodziny, ale i niezwykłym orędownikiem w trudnych sprawach naszych rodzin - wyjaśnia Koordynator Duszpasterstwa Polskiego w Belgii, o. Damian Kopyto OMI.

Z inicjatywy oblata, Wspólnota Domowego Kościoła w Belgii wraz z kapłanami odmawia codziennie modlitwę za wstawiennictwem św. Józefa.

Oto, co sam papież mówi o tej modlitwie:

Codziennie, od ponad czterdziestu lat, po jutrzni, odmawiam modlitwę do św. Józefa, zaczerpniętą z XIX-wiecznej francuskiej książeczki do nabożeństwa Zgromadzenia Zakonnic Jezusa i Maryi, która wyraża pobożność, ufność i pewną prowokację wobec św. Józefa.

8 grudnia 2020 r. papież Franciszek ogłosił specjalny Rok św. Józefa, z okazji 150. rocznicy ustanowienia Opiekuna Jezusa Patronem Kościoła powszechnego. Zakończy się 8 grudnia 2021 r.

Przewodnią intencją jest modlitwa za Domowy Kościół i polonijne małżeństwa w Belgii. Modlimy się również o ustanie pandemii i powrót do normalności, swobodne uczestnictwo we Mszy świętej, prośba za Kościół powszechny, za papieża Franciszka, za Polonię rozsianą na całym świecie i za polonijne duszpasterstwo. Modlimy się także za Belgię w której żyjemy, pracujemy i uczymy się. Św. Józef jest głównym patronem Belgii. Jeden z naszych polonijnych kościołów w Brukseli jest pod wezwaniem św. Józefa - wyjaśnia ojciec Damian Kopyto.

Zachęcamy do włączenia się w codzienną modlitwę, którą odmawiamy :

Chwalebny Patriarcho, święty Józefie, w którego mocy jest uczynienie możliwym tego, co niemożliwe, spiesz mi na pomoc w chwilach niepokoju i trudności. Weź pod swoją obronę sytuacje bardzo poważne i trudne, które Ci powierzam, by miały szczęśliwe rozwiązanie. Mój ukochany Ojcze, w Tobie pokładam całą ufność moją. Niech nie mówią, że przyzywałem Ciebie na próżno, a skoro z Jezusem i Maryją możesz wszystko uczynić, ukaż mi, że Twoja dobroć jest tak wielka jak Twoja moc. Amen.

(Belgia OMI)


#sharePost (2 marca) - Bóg daje ci siłę

Słowo Boże wzywa nas dzisiaj, byśmy szczerze nawracali swoje serca do Boga. Do nawrócenia potrzebny jest zdecydowany ruch, który za św. Augustynem opisujemy jako aversio i conversio. Nie wystarczy odwrócić się (aversio) od nieuporządkowanego przywiązania do rzeczy stworzonych. To zbyt mało. W nawróceniu chodzi jeszcze o silne zwrócenie się (conversio) do Boga. Dlatego w Księdze Proroka Izajasza spotykamy wezwanie: porzućcie złe uczynki (aversio) i zaprawiajcie się w dobru (conversio). Zmiana zewnętrzna ma wartość, jeśli wynika ze zmiany wewnętrznej. Jeśli ktoś nie grzeszy tylko dlatego, że nie ma okazji do grzechu, to jeszcze nie jest nawrócony do Boga. Jeśli jednak nie grzeszy, chociaż ma ku temu okazję, to znaczy, że jego serce zostało pociągnięte do największego dobra.

Każda nasza myśl, słowo, uczynek lub zaniedbanie dobra pozostawiają ślad na mapie naszego życia. I za każde nasze działanie dobre lub złe, będziemy osobiście odpowiadali przed Bogiem. Wówczas nie będziemy nawet próbowali się usprawiedliwiać: musiałem, nie miałem wyboru, inni robili jeszcze gorsze rzeczy… Ważne będzie wówczas to, jak osobiście przeżyliśmy każdy dzień swojego życia.

(pexels)

W tym kluczu możemy łatwiej zrozumieć słowa Jezusa: „Nikogo na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie”. Kiedy Jezus wypowiadał to pouczenie, pobożni żydzi chętnie usprawiedliwiali swoje decyzje opiniami rabinów. Wiodące były wówczas dwie szkoły interpretacji Tory – Szammaja i Hillela. Powołując się na autorytet uczonego, można było sądzić, że to on moralnie odpowiada za ewentualny zły wybór. Dorośli żydzi, zasłaniając się autorytetem rabinów, stawali się wobec nich jak dzieci wobec ojca, którego zdanie jest decydujące. Zakaz nazywania kogoś ojcem nie ma zatem charakteru absolutnego, ale ma wymiar duchowy i moralny: pamiętaj, że autorytet drugiego człowieka nie będzie twoim sędzią na końcu życia. Sprawę zdasz przed samym Bogiem. Dlatego porzuć zło ze względu na Boga, który jest twoim Ojcem, nie zaś ze względu na ludzi, choćby mieli wielki autorytet na ziemi. I zwróć się do Niego, ponieważ nikt Cię kocha tak jak On. Bóg, wzywając ciebie do porzucenia zła, daje ci także wystarczającą siłę, byś wytrwał w dobrym. Pomyśl, do jakiego dobra Bóg daje ci  siłę dzisiaj.


Sebastian Wiśniewski OMI – doktor teologii (UPJPII, Kraków, 2012), absolwent polonistyki w zakresie retoryki (UJ, Kraków, 2008), logopeda (UAM, Poznań, 2015). Od roku 2010 – wykładowca w Wyższym Seminarium Duchownym Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej w Obrze (Wydział Teologiczny Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu), misjonarz ludowy-rekolekcjonista. Mieszka w Warszawie. Wybrane publikacje: KLIKNIJ

 

(pg)


2 marca 2021

TO OPATRZNOŚĆ ODPOWIEDNIO UKŁADA SPRAWY, CHOĆ MY WCALE TEGO NIE ROZUMIEMY.

Hippolyte Guibert, gdy w 1816 roku w Aix powstali Misjonarze Prowansji, miał 14 lat i był blisko nich. Prze siedem lat przypatrywał się ich gorliwości i w końcu, mając 21 lat, poczuł, że Bóg go wzywa, aby do nich się przyłączyć. W 1823 roku złożył wieczystą oblację.

Guibert był osoba bardzo utalentowaną, ale przez całe życie pozostał pokornym. Eugeniusz dostrzegł jego zalety i powierzył mu wiele kierowniczych stanowisk, zwłaszcza urząd superiora wspólnoty w Laus, a następnie rektora wyższego seminarium na Korsyce.

Jego zalety zauważył także rząd i Kościół i w 1841 roku, w wieku 39 lat, został mianowany biskupem Viviers. Później zostanie arcybiskupem Paryża i pierwszym oblatem-kardynałem. Ale to historia na później.

Rząd chce nominacji o. Guiberta na biskupa i wcale się temu nie dziwię.

Dziennik, 20.07.1841, w: EO I, t. XX.

Z powodu wyjazdu misjonarzy do Kanady zmniejszyła się liczba oblatów we Francji, a teraz zabrano jeszcze jednego z najbardziej oddanych. Eugeniusz zwierza się ojcu Courtèsowi:

Aby skomplikować jeszcze nasze kłopoty, zabrano nam niedawno o. Guiberta. Nie ukrywam przed sobą korzyści tej nominacji z wielu względów, ale w obecnej sytuacji mnie przygniata. Wolałbym, żeby go przed dwoma laty mianowano biskupem w Gap, z wiadomych powodów, ale w Viviers, i to teraz, raczej mnie to martwi. Jednak nie sprzeciwiam się planom Opatrzności. Ona odpowiednio ułożyła sprawy, choć my wcale tego nie rozumiemy. Ona przyjdzie nam z pomocą.

List do Hippolyta Courtèsa, 11.08.1841, w: EO I, t. 1, nr 3.


W. Nazaruk OMI: "Chcemy tylko, żebyś nas pokochał". Świadectwo pracy misyjnej wśród Indian w Kanadzie Północnej

Spędziłem trzynaście lat wśród Indian w Kanadzie Północnej. W 1990 roku otrzymałem pozwolenie na wyjazd, a wróciłem na stałe do Polski w 2004 roku. Tego, co tam przeżyłem, nie da się do końca opisać. Pewnych spraw w ogóle nie można opisać, można je tylko na zawsze zachować w pamięci… Poza tym, pisząc po kilkunastu latach od tamtych wydarzeń, zdaję sobie sprawę, że wiele się zmieniło w tym czasie i nie wszystkie moje spostrzeżenia są nadal aktualne.

Wiesław Nazaruk OMI

Nigdy nie myślałem o kapłaństwie...

Pochodzę  z Kodnia, gdzie Misjonarze Oblaci Maryi Niepokalanej są obecni od 1927 roku, związani z sanktuarium Matki Bożej Kodeńskiej. Znajduje się tu obraz przywieziony z Rzymu przez Mikołaja Sapiehę, drugi po Częstochowie obraz koronowany w Polsce - w 1723 roku.

Było nas siedmioro dzieci, pięć sióstr i ja, rodzice byli rolnikami. Ponieważ mieliśmy gospodarkę, ojciec marzył o zatrzymaniu mnie na roli. O kapłaństwie nigdy nie myślałem.  Byłem chłopakiem mocno aktywnym, sprawiającym nawet trochę kłopotów. Zwykle w szkole kręciłem się tam, gdzie działo się coś niezbyt dobrego.

Po siódmej klasie szkoły podstawowej razem z innymi chłopakami – ministrantami, w nagrodę za dobrą służbę pojechałem do Obry na rekolekcje wakacyjne, które miały służyć pomocą w podjęciu decyzji o wyborze przyszłego zawodu. Cieszyłem się, bo nareszcie nie musiałem pracować w polu i w gospodarstwie, przy krowach i koniach.

W gablotce parafialnej zobaczyłem zdjęcie z adresem Niższego Seminarium Duchownego i zdanie: „Bóg powołuje mnie do kapłaństwa”. Nigdy wcześniej nie zwróciłem na to uwagi. Tak mnie to drażniło, że postanowiłem nie patrzeć tam więcej i zacząłem chodzić drugą stroną kościoła. Ale zobaczyłem, że i tam jest gablotka, a w niej dwa razy większy napis z podobnym wezwaniem: „Pójdź za Mną…” Więc chodziłem już środkiem kościoła, żeby tego nie widzieć.

Na tych rekolekcjach Pan Bóg mnie dosięgnął, choć miałem już pewien pomysł na życie. Niektórzy nauczyciele radzili mi, żebym został muzykiem lub malarzem, bo wykazywałem ku temu pewne uzdolnienia. Ale Pan Bóg przemówił do mnie przez księdza - oblata, który zachwycił nas refleksją, że Bóg posyła człowieka na świat z misją do spełnienia, że potrzebuje tutaj każdego. I żeby wypełnić tę misję, obdarowuje nas różnymi zdolnościami. Ksiądz omawiał z nami kilkanaście profesji. Jeśli chcesz zostać np. lekarzem, mówił, zostań nim, starając się być najlepszym w tym, co robisz, bo tylko wtedy będziesz szczęśliwy. Jako ostatnią wymienił misję kapłaństwa. Stwierdził, że jest tylko jeden sposób – modlić się, aby Bóg wskazał właściwą drogę życia. Po powrocie rozpocząłem ósmą klasę i zacząłem się modlić o dobry wybór. Pojawiła się myśl o kapłaństwie i zaczęła mnie denerwować. W gablotce parafialnej zobaczyłem zdjęcie z adresem Niższego Seminarium Duchownego i zdanie: „Bóg powołuje mnie do kapłaństwa”. Nigdy wcześniej nie zwróciłem na to uwagi. Tak mnie to drażniło, że postanowiłem nie patrzeć tam więcej i zacząłem chodzić drugą stroną kościoła. Ale zobaczyłem, że i tam jest gablotka, a w niej dwa razy większy napis z podobnym wezwaniem: „Pójdź za mną…” Więc chodziłem już środkiem kościoła, żeby tego nie widzieć.

Pod koniec ósmej klasy wiedziałem już na pewno, że chce zostać księdzem i to misjonarzem oblatem. Mój ojciec początkowo nie był zadowolony, chciał przecież, żebym został na gospodarstwie. W końcu powiedział: Nie będę ci przeszkadzał, ale jak masz być złym księdzem, to nawet nie zaczynaj. A ja miałem już pewność, że się nie mylę.

Pod koniec pobytu w seminarium w Obrze pisałem pracę magisterską o Kanadzie, bo temat wydał mi się ciekawy i łatwy. To mnie wciągnęło. Poznałem masę rzeczy, ale przez myśl mi nie przeszło, że tam kiedyś pojadę. Gdy przełożeni pytali, czy wybieram się na misje zagraniczne, odpowiedziałem, że nie. Dodałem jednak, że zawsze będę gotowy pojechać tam, gdzie będzie potrzeba, gdziekolwiek to będzie.

Po dwóch latach w duszpasterstwie i roku jako misjonarz ludowy, pracowałem jako dyrektor do spraw powołań w Poznaniu. Wtedy pojawiła się potrzeba otwarcia misji w Jugosławii, wśród muzułmanów. Coś we nie drgnęło. Myśl ta narastała, ale okazało się, że wtedy nie było to możliwe. W międzyczasie z Kanady przyjechał przełożony kanadyjskich oblatów z informacją, że nie ma ludzi do pracy na dalekiej Północy wśród Indian i Eskimosów. Pomyślałem, że to może być coś dla mnie, ale bałem się, żeby to nie była tylko chęć zwiedzania świata. Przełożeni nie godzili się na mój wyjazd, uważali, że jestem potrzebny w Polsce. Trwało to trzy lata, ja przez ten czas upewniłem się, że to jest Boże wezwanie, a nie mój kaprys.

Pierwsze spotkanie z Kanadą

W czerwcu 1990 roku otrzymałem tak zwaną obediencję od superiora generalnego z Rzymu do pracy w Kanadzie. Gdy dotarłem do Edmonton w Kanadzie, gdzie był mój nowy przełożony, zaraz zaproponował mi krótki wyjazd na daleką Północ. Była to pierwsza okazja do zapoznania się z Indianami i terenem, na którym miałem pracować. Pięć miejscowości rozrzuconych w odległości 400 km od siebie zajmowało plemię Dogrib (Psie Boki). Obsługiwał je tylko jeden francuski oblat, który był już słaby i którego aktywność ograniczała się do wyjazdów związanych z odprawianiem pogrzebów. Coraz mniej miejscowości miało na stałe swojego księdza. Religię prowadzili tam ludzie świeccy, a wiarę Indianie praktykowali poprzez zbieranie się na niedzielne modlitwy (Najświętszy Sakrament przyjmowali, jeśli był w kościele, jeśli nie – rozchodzili się po wspólnych modlitwach).

Dojechaliśmy do Jeziora Niewolników, nie okrążając go, bo byłoby to dodatkowe 300 km, więc wsiedliśmy w samolot, który z jednego brzegu na drugi - do Yellowknife - leci 35 minut. Na niedzielną Mszę św. przybyło dużo Indian, którzy wiedzieli, że przyjedzie do nich ojciec prowincjał z nowym misjonarzem z Polski. Ucieszyli się, że przyjeżdżam z kraju papieża. Kilka lat wcześniej był u nich święty Jan Paweł II i zdobył ich serca, Indianie darzyli papieża wielkim szacunkiem. Prosili go wtedy o posłanie do nich kapłanów.

Po Mszy św. nastąpiło pożegnanie, a Indianie ustawili się w szpalerze, aby uścisnąć mi dłoń na powitanie, a zarazem na pożegnanie, gdyż po Mszy św. mieliśmy jechać do Yellowknife, aby spotkać się z biskupem. Idziemy więc i żegnamy się. Na samym końcu stoi Indianka – pochylona staruszka o kulach. Łapie mnie za rękę, całuje i trzyma. Miejscowy oblat tłumaczy.

Staruszka prosi: Ojcze, nie odjeżdżaj.
Odpowiadam, że wrócę, ale teraz muszę jechać do Edmontonu nauczyć się języka angielskiego.
Staruszka na to: Nie wrócisz, zostaniesz z bogatymi, którzy mają pieniądze. Zobaczyłeś, jacy jesteśmy biedni i już do nas nie przyjedziesz. My twojego angielskiego nie potrzebujemy, mamy swój język. Zostań, zobaczysz, jaki jest piękny. I my mądrości od ciebie nie oczekujemy, bo mamy swoją mądrość, daną nam przez Boga, zobaczysz, jaka to mądrość. Chcemy tylko, żebyś tu został i nas pokochał. Żebyśmy wiedzieli, że Bóg nas kocha i jest wśród nas, bo jak ksiądz jest z nami, dobrze się dzieje. Kiedy nas spowiada, grzechy przebacza, podaje Ciało Chrystusa. Ale jak księdza nie ma, zły duch przychodzi do serc, źle się dzieje w rodzinach i my wtedy zaczynamy żyć jak zwierzęta…

To było chyba najlepsze kazanie, jakie usłyszałem w życiu na temat kapłaństwa…

Yathi Tlicho (ksiądz Psich Boków)

Powróciłem na to miejsce po kilku miesiącach i myślałem że zostanę z nimi już na zawsze.

Uczyłem się ich języka z najmłodszymi dziećmi w szkole, które były dla mnie wspaniałymi nauczycielami, nie śmiały się, nie dokuczały, kiedy próbowałem mówić. Siedziałem w różnych klasach z dziećmi, zapisywałem sobie słówka w zeszycie. Poprosiłem francuskiego oblata, żeby mi nagrał całą Mszę w języku indiańskim i w krótkim czasie nauczyłem się jej prawie na pamięć. Indianie zaczęli chwalić mnie za postępy w nauce i nazywać swoim Yathi Tlicho (ksiądz Psich Boków). Po dwóch miesiącach dotychczasowy ksiądz wyjechał, a ja postanowiłem odprawić Mszę św. w ich języku.

Wszystko przebiegało dobrze do momentu, gdy doszedłem do słów: W górę serca. I nagle spostrzegam, że Indianie śmieją się… Po Mszy przyszli rozbawieni i przetłumaczyli moje słowa. Niewłaściwy akcent spowodował, że wyszło mi… W górę podnieście nogi.

Na dalekiej Północy u Psich Boków spędziłem tylko dwa lata, podczas których zdołałem się zaprzyjaźnić z wieloma Indianami. Miałem też wspaniały kontakt z dziećmi i młodzieżą. To niestety nie spodobało się miejscowym czarownikom.

Szamani

Każde plemię indiańskie ma też swoich duchowych przywódców. W każdej wspólnocie jest jeden mężczyzna, który jest jak kapłan, czy prorok w znaczeniu Starego Testamentu, wybrany przez Boga łącznik między Nim a ludźmi, człowiek święty, który otrzymuje przywództwo od swojego poprzednika. Taki przywódca od zawsze kierował Indianami w kontaktach z Bogiem, uczył ich modlitw i Bożych praw, które pokrywają się z naszym Dekalogiem.

Niektórzy z nich w przeszłości, natchnieni prorocko, zapowiadali przyjście Bożych posłańców, którzy nauczą ich nowych dróg do Boga.

Ale do dzisiaj w każdym plemieniu są też czarownicy, szamani, nazywani przez nich „Medicineman”, posiadający złe moce, ale także zdolność leczenia i uzdrawiania. Jest więc święty człowiek – prorok, czyli sługa dobrego ducha i jest szaman, sługa złego ducha. Szamani wiedzą, komu służą, niektórzy byli kiedyś nawet katolikami. Szatan daje im moce, których ludzie się boją. Szamani leczą, ale i szkodzą w różny sposób, uzależniając ludzi od siebie. A Indianie boją się złego ducha i szamanów, którzy posiadają dużą władzę i którzy potrafią zabić, a nawet przemieszczać się w niewytłumaczalny sposób. I mają pełną świadomość tego, co robią, z premedytacją przechodzą na stronę złego. Wierzą, że po śmierci Szatan ich wynagrodzi za tą służbę.  Widziałem rzeczy nieprawdopodobne.

W swoich sprawach Indianie zwracają się i do proroka i do szamana. Do szamana przychodzą, kiedy np. pokłócą się z kimś (są z natury dobrzy i nie chcą czynić zła). I szaman służy do tego, żeby to zło czynić w ich imieniu. Dają mu jakiś dar, nie ubliżają nikomu, a co zrobi szaman, to już jego sprawa. Uważają, że są w porządku wobec Boga.

Dzisiaj szamanów jest już mniej, ale nadal kultywują oni stare tradycje. Mnie, białemu człowiekowi, Indianie nigdy nie powiedzieli, kto był szamanem, za bardzo bali się jego zemsty. Kiedy ich o to pytałem, odpowiadali: Patrz na ludzi, patrz im w oczy, pobędziesz dłużej, to się dowiesz.

Szaman nigdy nie zaatakuje kapłana bezpośrednio, bo wie, kto za nim stoi, że ksiądz jest wysłannikiem wielkiego Ducha, Boga Stwórcy i nie można z nim walczyć. Ale jeśli kapłan za bardzo zagraża, albo go bezpośrednio zaatakuje – szaman może go usunąć poprzez rzucenie klątwy, czy choroby, a nawet zabić, np. przez otrucie i tak się dzieje.

Moja praca wnosiła wiele pozytywnych zmian w społeczności Indian. Nie podobało się to szamanom. Indianie wiedzieli, że coś knują, ale bali się o tym mówić. Nastąpiły wydarzenia, które doprowadziły do rozstania z daleką Północą.

Zagubiony paszport i wypadek

Musiałem wyjechać do ambasady kanadyjskiej w Edmonton. Przede mną była długa droga, do pokonania prawie 1400 km. Wyjeżdżałem po wieczornej po Mszy św., mówiąc ludziom, że wrócę za tydzień. Przed wyjściem uporządkowałem biurko w pokoju, nic na nim nie zostawiając. Paszport świadomie włożyłem do torby, zamknąłem dom misyjny i ruszyłem. Zaczynam jak zawsze modlitwą, mam 15 km do głównej drogi. Kończę się modlić i nagle pojawia się w głowie pytanie: Gdzie jest twój paszport? Jestem zdziwiony skąd ta natrętna myśl, bo wiem, gdzie jest. Myśl nie daje mi spokoju, więc zatrzymuję się, sprawdzam w torbie i jest wszystko oprócz… paszportu. Co się stało? To niemożliwe! Wracam. Wchodzę do domu, na biurku leży mój paszport, otwarty na zdjęciu. Zastanawiam się, kto go wyjął i tutaj położył?

W drodze powrotnej z ambasady zasłabłem za kierownicą i w wyniku wypadku uszkodziłem kręgosłup. Lekarze zapowiadali pół roku leżenia z niepewnością, czy będę chodził, a ja po dwóch miesiącach wróciłem do pracy w parafii. Po tygodniu leżenia w szpitalu, wylazłem z łóżka z połamanym kręgosłupem, bo „jakaś siła wypędziła” mnie i kazała mi chodzić. Podczas prześwietlenia mój lekarz powiedział: Ja już nie jestem twoim lekarzem, to nie ja ci pomagam, ty masz innego lekarza, który cię leczy… I wskazując palcem do góry, powiedział:  Znasz Tego u góry, prawda? Kiwnąłem głową, mówiąc krótko: Znam.

Po wyzdrowieniu, przełożeni postanowili, że nie wrócę już do Psich Boków. Zapadła decyzja, że pojadę pożegnać się z Indianami. Gdy zajechałem i poinformowałem ich o tym, odpowiedzieli mi, że wiedzieli już o tym, że do nich nie wrócę tego dnia, kiedy wyjeżdżałem. Na pytanie, skąd to wiedzieli, nie chcieli mówić. W końcu jeden starszy Indianin powiedział: Kiedy wyjechałeś po Mszy św., zaraz wróciłeś. Zapomniałeś czegoś? Dokumentów? Paszportu? I nie rozumiesz, jak to się stało? Nie musisz rozumieć. Już tu nigdy nie wrócisz, to sprawa złego ducha i jego ludzi. Nie pytaj więcej.

W następnych latach, gdy już wykurowałem się po wypadku, pracowałem w dużej parafii „białych ludzi” w Saint Albert, gdzie także mieszkali Indianie i Metysi. Byli oni marginalizowani przez „białych” i niezbyt widoczni w kościele, więc zacząłem im poświęcać więcej czasu. Z wieloma z nich zaprzyjaźniłem się.

Historia Michaela Cardinal

Do szczególnie przyjaznej relacji doszło z indiańskim artystą Michaelem Cardinal, który był alkoholikiem i bezdomnym. Często przychodził do mnie na plebanię, aby porozmawiać lub dostać coś do jedzenia. Nieraz był tak brudny i oberwany, że dawałem mu nowe ubranie. Raz zniknął na dłużej i myślałem, że coś mu się stało. Gdy powrócił w zimową noc po dwóch miesiącach i stanął zmarznięty bez kurtki w drzwiach, powiedział, że był w Stanach Zjednoczonych i ewangelizował tamtejszych Indian. Ale oni nie chcieli go słuchać, gdy mówił o Jezusie, więc wrócił do swojej wspólnoty w Kanadzie.

W pokoju, w którym go przyjmowałem, na ścianie wisiał obraz przedstawiający twarz Pana Jezusa, którą namalowałem. Gdy tak opowiadał o swoich ewangelizacyjnych przygodach, stanął przy tym obrazie, wpatrywał się w twarz i oczy Pana Jezusa. Po chwili ciszy powiedział: Ja Go znam, ja Go spotkałem, ja za Niego tam cierpiałem. To Jezus, to mój Przyjaciel. Potem podchodząc blisko do mnie spojrzał mi w oczy i powiedział: Wiesz, Ojcze, dlaczego często do ciebie przychodzę? Bo ty masz takie oczy jak Pan Jezus. Zaskoczony nic nie odpowiedziałem, ale on po chwili dodał: Każdy, kto dobrze czyni, dobrze mówi i dobrze patrzy, ma takie oczy jak Pan Jezus. Ja też chcę być jak Jezus.

Następnie zostałem proboszczem w kilkutysięcznej parafii w Slave Lake nad Małym Jeziorem Niewolników w północnej prowincji Alberta, gdzie połowa parafian to byli Indianie z plemienia Cree. Należą oni do jednego z największych plemion indiańskich w Kanadzie, gdyż liczą ponad 350 tysięcy członków w kilku różnych podgrupach. Miałem do obsługi cztery miejscowości w promieniu 100 kilometrów. Dwie miejscowości były typowymi wspólnotami indiańskimi, dwie pozostałe były mieszane. W niedzielę dojeżdżałem do każdej z miejscowości, aby odprawić Mszę święta.

Tu trzeba oddać hołd francuskim oblatom, którzy przyczynili się do powstania pisanego języka plemion Cree. Przetłumaczyli także Pismo Święte na ich język i napisali wiele religijnych pieśni. Do dzisiaj Indianie Cree korzystają z wielkiego wkładu oblatów w ich rozwój, zarówno kulturowy, jak i duchowy. Wielu oblatów stało się ich honorowymi wodzami, mogącymi nosić rytualny pióropusz i strój wodza.

Indiańska gościnność

Posłużę się historią, której nigdy nie zapomnę. Przyjechałem na pogrzeb do jednej z odległych miejscowości, gdzie nie było domu misyjnego ani kościoła. Msze święte odprawiałem w starym domku, gdzie była duża świetlica. Mieszkać miałem w domu aktualnego wodza wioski. Charli Judas i jego żona Madlaine mieli czworo swoich dzieci i dwoje adoptowanych. W mieszkaniu był jeden duży pokój, połączony z kuchnią, w którym spała część dzieci, oraz jeden pokój mniejszy, który był sypialnią dla rodziców i najmniejszych dzieci. Ja miałem spać w pokoju razem z dziećmi. Później okazało się, że zamieszkałem u innej rodziny.

Po wejściu do mieszkaniu i przywitaniu się ze wszystkimi, usiadłem za stołem, przy którym były niektóre dzieci. Charli wziął talerz i z garnka stojącego na piecu wyjął kawał kości z mięsem i postawił przede mną, abym się posilił po podróży. Podziękowałem grzecznie za jedzenie, ale dodałem od razu, że za dużo mi położył na talerz i nie dam rady tyle zjeść. Wtedy mój gospodarz wygłosił mi mniej więcej taką mowę:

Ojcze, jesteś tutaj nowy i nie znasz naszej kultury oraz zwyczajów. Nie obraź się tym, co ci teraz powiem, biały człowieku. Nigdy nie mów Indianinowi, że czegoś ci za dużo daje. Przyjmij wdzięcznie i z uśmiechem to, co ci ludzie dają. Jeśli chcesz być jednym z nas i mieszkać z nami i uszanować naszą tradycję oraz gościnność, to zapamiętaj na zawsze, co ci powiem. Tylko dzisiaj, bo to pierwszy raz, zostałeś obsłużony. Od jutra wchodzisz do naszych domów bez zaproszenia i bez pukania. Nasze domy są twoim domem. Po pozdrowieniu, obsłuż się sam, jak w swoim domu. Nikt tutaj nikogo nie obsługuje, choćby tu przyszedł sam biskup. Weź talerz taki, jaki znajdziesz. Jeśli jest czysty, to weź go, jeśli jest brudny, to go sobie umyj. Z garnka na piecu (zawsze coś jest) weź to, co tam znajdziesz. Jak jest kość z mięsem, to ją weź na talerz i jedz tyle, ile chcesz. To, co nie zjesz, włóż do garnka - inni dokończą po tobie, jeśli będą głodni. Jeśli chcesz nam zrobić radość, to weź ze sobą do domu to, czego nie dokończyłeś zjeść u nas. To będzie znaczyło, że ci smakowało i że w domu chcesz dokończyć, albo poczęstować innych. Im więcej zabierasz do domu, tym bardziej to świadczy, że ci smakowało. Gdy skończysz, możesz po sobie umyć talerz i sztućce, ale nie musisz. Czuj się tak, jak chcesz, bo tu nikt ciebie nie będzie oceniał ani osądzał. I ty też nikogo nie oceniaj ani nie osądzaj. Tutaj wszyscy są równo traktowani i wszyscy są szanowani: czy starszy, czy dziecko, ksiądz, czy biskup - na równi ze świeckimi. Wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga.

Spodobała mi się ta prosta i życzliwa mowa Charliego i spodobał mi się ten zwyczaj. Przyznam, że nie miałem problemów z zastosowaniem tego zwyczaju i doświadczyłem wielkiej otwartości i akceptacji. Oni podobnie zachowywali się w stosunku do mnie, gdy przychodzili odwiedzić mnie w moim miejscu zamieszkania. Ich zasada gościnności brzmi: Okaż gościnę podróżnym i podziel się z nimi tym, co masz najlepsze. Pewnego dnia i ty będziesz musiał udać się w podróż.

Misja św. Anny

Przez trzy lata byłem także duszpasterzem  Siouxów (inaczej Dakota lub Lakota) nad Jeziorem świętej Anny. Mieszkali oni w dwóch sporych rezerwatach oraz w dwóch otwartych miejscowościach razem z białymi ludźmi. Siouxowie osiedlili się tutaj w połowie XIX wieku, gdy uciekali przed wielką rzezią, zgotowaną im przez rząd Stanów Zjednoczonych. Słynna wojna z generałem Custerem i wygrane z nim bitwy na czele z ich sławnymi wodzami Siedzącym Bykiem (bardziej szaman niż wódz) oraz Szalonym Koniem (naczelnym wodzem). Osiedlili się nad Jeziorem św. Anny, które wcześniej Indianie Cree nazywali Manitou Sakahigan, czyli Boże Jezioro. Zaś Siouxowie w swoim języku  nazywali je Wakamne (znaczenie jest takie samo). Wody tego jeziora uznawane były za uzdrawiające. Jeden z przywódców miał prorocką wizję, w której ich zmarli przodkowie wskazywali miejsce, do którego mają udać się, aby żyć bezpiecznie.

Misja Świętej Anny była najstarszą misją Kościoła Katolickiego w zachodniej Kanadzie i stała się głównym miejscem pielgrzymkowym Indian, nie tylko z Kanady. Raz w roku w lipcu, w związku ze świętem św. Anny i Joachima, kilkadziesiąt tysięcy Indian północnoamerykańskich przybywa do tego miejsca. Uroczystości odpustowe trwają przez dwa tygodnie. Misja powstała w 1842 roku i szybko stała się centrum ewangelizacji. Misjonarz francuski, który założył misję, miał kult do świętej Anny, dlatego nazwał to miejsce Misją św. Anny, tak samo nazywając jezioro. Od 1889 roku misjonarze oblaci zaczęli organizować pielgrzymki, najpierw dla białych farmerów (modlitwa o deszcz i dobre urodzaje), następnie dla Indian i Metysów.

Każdego roku oblaci: biskupi, kapłani i bracia zakonni, licznie przybywają tu razem z ludźmi. Przez dwa tygodnie trwają wielkie rekolekcje, a ludzie licznie spowiadają się i uczestniczą we Mszach świętych, odprawianych w ich plemiennych językach. Przybywa około 50 tysięcy Indian z różnych stron Ameryki Północnej. Wody jeziora co roku są poświęcane i pielgrzymi wchodzą do wody, aby obmywać się w niej, pić i brać ze sobą do domów. Kapłani wchodzą razem z ludźmi do wody, aby ich błogosławić i modlić się nad nimi o uzdrowienie lub uwolnienie z nałogów. Zanotowano wiele cudownych uzdrowień i nawróceń. Sam byłem świadkiem wielu znaków i uzdrowień, które tam miały miejsce.

Święta Anna,  jako babcia Jezusa, bardzo dobrze trafiła do indiańskich serc, gdyż Indianie nadzwyczaj szanują i cenią swoje babcie i starsze kobiety. To one są prawdziwymi filarami ich społeczności, znane z mądrości i pobożności. Mężczyzna tutaj rządzi, ale nie podejmie żadnej decyzji - nawet jeśli jest wodzem - zanim nie zapyta o zdanie „Starej Babci”, która wszystko wie.

Obywatel plemienia Siouxów

Po trzech latach pobytu Siouxowie przyjęli mnie do swojego plemienia podczas specjalnej ceremonii, połączonej z paleniem świętej fajki i nadaniem indiańskiego obywatelstwa przez wręczenie orlego pióra. Zabawna sytuacja nastąpiła po ceremonii, która miała miejsce w specjalnym namiocie przy ognisku w towarzystwie samych mężczyzn. Gdy wyszliśmy z namiotu, na zewnątrz był spory tłum ludzi, gdyż był to wyjątkowy świąteczny dzień w tej wspólnocie. Jedna starsza Indianka chciała zobaczyć moje pióro, które zapakowane w specjalnym płótnie, trzymałem w dłoniach. Po rozpakowaniu podałem jej pióro, które zaczęła oglądać razem z innymi kobietami, mrucząc przy tym, mlaskając i wzdychając dziwnie. Gdy zapytałem, co znaczą te dźwięki, które wydaje przy oglądaniu, odpowiedziała krótko: Możesz być dumny z takiego pióra. Noś go, nie musisz się go wstydzić.

 

Od niepamiętnych czasów Indianie traktują orle pióra i inne części tych ptaków jako elementy sakralne ich tradycji religijnych i kulturowych. Orzeł bielik jest dla nich symbolem Wielkiego Ducha, czyli Boga Stwórcy. Noszone orle pióro – pojedyncze lub w pióropuszu – przypomina im, że Indianin jest dzieckiem Boga, który jest mądry, dobry, wielki, silny, opiekuje się i troszczy o niego, jak orzeł o swoje pisklęta. Gdy komuś spoza swego plemienia wręczają orle pióro na znak szacunku, podziękowania czy nadania obywatelstwa w ich plemieniu, jak to było w moim przypadku, dobierają pióro stosownie do charakteru osoby, aby podkreślić jego cechy. Pióro od starego, doświadczonego orła inaczej wygląda, niż od młodego. Indianie „czytają” pióro, patrząc na jego barwę, wielkość i specjalne naturalne znaki, dodatkowe zabarwienia.

Ostatnie lata w Kanadzie

Ostanie trzy lata pobytu w Kanadzie spędziłem jako duszpasterz Indian w Edmonton. Indianie nie lubią mieszkać w miastach, wolą przebywać w swoich wspólnotach, wioskach i rezerwatach. W mieście czują się źle i wielu z nich zostaje alkoholikami, narkomanami i bezdomnymi, są wśród nich byli więźniowie. Prawdziwie biedni i pogubieni ludzie, którymi od kilkudziesięciu lat zajmują się w tym mieście misjonarze oblaci. Kościół Najświętszego Serca Jezusowego, stojący bardzo blisko polskiego kościoła Matki Bożej Różańcowej,  jest domem i przystanią dla wszystkich Indian i Metysów, którzy znajdą się, choćby tylko przejazdem, w Edmonton - stolicy prowincji Alberta. Praca jest bardzo trudna i wymagająca, ale przynosi wiele satysfakcji i radości. Indianie są bardzo wdzięczni oblatom za duchową opiekę i wysoko sobie cenią ich zaangażowanie. Tutaj nie można być urzędnikiem na pół etatu, bez okazywania serca. „Tu trzeba świecić, grzać i płonąć, albo odejść”, jak mawiał do oblatów Założyciel - św. Eugeniusz de Mazenod.

Ze względu na pogarszający się stan zdrowia, po rozeznaniu na modlitwie i zasięgnięciu rady u kilku oblatów, w 2004 roku powróciłem na stałe do Polski.

 

o. Wiesław Nazaruk OMI

(pg)


Oblaci na Ukrainie propagują szkaplerz św. Józefa

Misjonarze oblaci z Gniewania zachęcają do przyjmowania szkaplerza św. Józefa. 16 marca 2019, bp Leon Dubrawski – ordynariusz diecezji kamieniecko-podolskej, ogłosił miejscowy kościół sanktuarium św. Józefa. To pierwsze takie miejsce kultu na Ukrainie. Dodatkowym powodem propagowania tej formy modlitwy stał się Specjalny Rok św. Józefa, ogłoszony przez papieża Franciszka.

Szczególnie teraz, w roku św. Józefa, jest ważne, aby obrać świętego Józefa za patrona i poprosić o jego wstawiennictwo – tłumaczą kustosze sanktuarium w Gniewaniu.

Szkaplerz św. Józefa pojawił się we Francji po ogłoszeniu Oblubieńca NMP patronem Kościoła przez papieża Piusa IX w 1870 roku. Istotną rolę św. Józefa dla Kościoła naszych czasów ukazuje orędzie z Fatimy, gdzie w październiku 1917 r., dzieci obok słońca zobaczyły św. Józefa z Dzieciątkiem Jezus, który  „pobłogosławił tłum wykonując trzykrotnie znak krzyża. Dzieciątko Jezus uczyniło to samo”.

Wierni, którzy przyjmują ten szkaplerz, powinni nie tylko czcić chwalebnego Opiekuna Kościoła, ale również naśladować jego pokorę, czystość i sprawiedliwość. Noszący szkaplerz żywią nadzieję uzyskania łaski szczęśliwej śmierci. Celem nabożeństwa jest uzyskanie prawdziwie chrześcijańskiego ducha.

(pg)


#sharePost (1 marca) - Czy miłosierdzie jest przeciwieństwem sprawiedliwości?

Czy miłosierdzie jest przeciwieństwem sprawiedliwości?

Nie, miłosierdzie jest formą sprawiedliwości. To nie tania litość Boga, ale Jego sprawiedliwe spojrzenie na człowieka, spojrzenie, które nie jest powierzchowne, ale przenika mnie aż do głębi mojej istoty. On zna moje ograniczenia, słabości, widzi moją niezaradność. Zamiast okładać mnie pejczem prawa, pochyla się i opatruje rany, podnosi i uczy dojrzałości w życiu i wierze. Wspiera mnie też swoją łaską, bo sprawiedliwie ocenia moją kondycję i wie, że bez Jego łaski sobie nie poradzę.

Pamiętam jedno z kazań mojego współbrata, który podczas Wigilii Paschalnej powiedział: „Jeśli jesteś samowystarczalny, doskonały i nie potrzebujesz Boga – ta noc nie jest dla Ciebie, lepiej idź do domu i połóż się spać!” Człowiek pyszny, przekonany o swojej doskonałości, nie przyjmie miłosierdzia od Boga, nie okaże też miłosierdzia drugiemu człowiekowi. „Musimy nauczyć się akceptować naszą słabość z głęboką czułością” – pisze papież Franciszek. Bóg sobie poradzi z moją słabością, o ile ja nie zamknę się w postawie pychy. Prawda o mnie samym to także świadomość moich niedostatków – wtedy mogę też dostrzec sprawiedliwe i czułe spojrzenie Boga.

„Panie! Wstyd na naszych twarzach, naszych królów, naszych przywódców i naszych ojców, bo zgrzeszyliśmy przeciw Tobie”. Wstyd może okazać się zbawienny. Kiedy oblicze mojego serca się zarumieni przed Bogiem, wtedy będę też sprawiedliwie patrzył na brata, który podobnie jak ja, też jest słaby i popełnia błędy; nie będę wydawał pochopnych sądów, bo nie wiem, co dzieje się w drugim człowieku; łatwiej będzie mi też odpuszczać, bo i mnie zostało odpuszczone.

 


Paweł Gomulak OMI – misjonarz ludowy (rekolekcjonista), ustanowiony Misjonarzem Miłosierdzia przez papieża Franciszka. Studiował teologię biblijną na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Opolskiego. Koordynator Medialny Polskiej Prowincji, odpowiedzialny za kontakt z mediami. Pasjonat słowa Bożego, w przepowiadaniu lubi sięgać do Pisma Świętego i tradycji biblijnej. Mieszka w Lublińcu.


1 marca 2021

ORACJA BĘDZIE DLA OJCA KOPALNIĄ, A CODZIENNE RACHUNKI SUMIENIA BĘDĄ OJCU SŁUŻYĆ JAKO LATARNIE, ZWIERCIADŁO, KOMPAS I OSTROGI.

Nominacja ojca Josepha Vincensa mistrzem nowicjuszy wzbudzał lęk w tym młodym ojcu, że nie będzie w stanie sprostać tej odpowiedzialności. Rady, których udziela mu Eugeniusz, można także odnieść do nas w obliczu trudnych sytuacji, z jakimi mamy do czynienia. Eugeniusz pisze:

by ojcu powiedzieć, że ojciec powinien złożyć całą swoją ufność w Bogu w nowym obowiązku, który został ojcu nałożony i być przekonany, że z Jego pomocą ojciec podoła tak samo dobrze, a nawet lepiej niż w każdym innym. Oracja będzie ojca kopalnią, a codzienne rachunki sumienia będą ojcu służyć jako latarnie, zwierciadło, kompas, a nawet ostrogi w razie potrzeby. Niech więc ojciec postępuje dalej z ufnością i mówi sobie jak święty Ignacy: „Vincens sam nie może nic, Vincens i Bóg mogą wszystko”.

List do Josepha Vincensa, 17.07.1841, w: EO I, t. IX, nr 734.

Oracja to codzienna modlitwa, w czasie której misjonarze wspólnie modlili się za siebie. To kopalnia złota, która wszystkim dostarczyła wielu duchowych bogactw. Rachunek sumienia to piękna praktyka stosowana przez świętego Ignacego i sulpicjanów.