Śp. Wacław Gospodarczyk OMI spoczął w ziemi swojej rodzinnej parafii

W kościele parafialnym pw. św. Anny w Kodniu odbyły się uroczystości pogrzebowe śp. o. Wacława Gospodarczyka OMI. Mszy świętej przewodniczył wikariusz prowincjalny – o. Józef Wcisło OMI. Ostatnią wolą zmarłego było spocząć w ziemi jego rodzinnej parafii.

Okolicznościowe kazanie wygłosił o. Mieczysław Hałaszko OMI, superior wspólnoty zakonnej w Kokotku.

Choćbyśmy żyli nawet sto lat, to przekonujemy się, że życie ludzkie jest kruche, to życie doczesne. Dlatego, że jest przemijające, dlatego, że ma swoją miarę – mówił kaznodzieja, nawiązując do sędziwego wieku zmarłego oblata – Dlatego tak ważna jest dla nas wierzących świadomość, że otrzymaliśmy, że otrzymaliśmy również dar życia wiecznego na chrzcie świętym, nowe narodzenie. Umarliśmy dla naszych grzechów, by żyć w wolności dzieci Bożych. Ta obietnica życia, które się nie kończy nas buduje i uświadamia nam, że ten dar jest również zadaniem. Przez całe życie borykamy się z tym, by odwrócić się od tego, co złe, zwyciężyć to, żeby powracać do dobrego, do życia zgodnego z Bożym planem, z Bożym powołaniem. (…) Chcemy nie tyle żegnać Wacława, co powierzyć go w ręce Boga i pozostawać dalej razem.

Wspominając dzieje życia zmarłego oblata, ojciec Mieczysław odwoływał się do warunków przedwojennych oraz czasu drugiej wojny światowej, który stanowił okres szkolny w życiu śp. Wacława Gospodarczyka. Kaznodzieja podkreślił znaczenie, prowadzonego przez misjonarzy oblatów, junioratu, który dla wielu młodych stanowił jedyną alternatywę, aby uzupełnić braki w wykształceniu czy przygotować się do podjęcia studiów seminaryjnych.

Pamiętam świętej pamięci Wacława, gdy byłem jeszcze dzieckiem – z taką dumą ojciec opowiadał mi, że został kapłanem tutaj parafianin. I rzeczywiście spotykając już później jako oblat śp. Wacława, widziałem w nim wielkie dostojeństwo, taką precyzję w liturgii, troskę o poprawność we wszystkim. I kiedy spotykałem go w latach, gdy został przeniesiony z Gdańska do Lublińca, do tzw. infirmerii (…), to doświadczyłem czegoś zupełnie innego. Spotkałem człowieka bardzo ciepłego, człowieka o spokojnej wyrozumiałości, cierpliwej dobroci, radosnego, uśmiechniętego, z różańcem w dłoni – wspominał ojciec Hałaszko.

Dzisiaj, kiedy gromadzi nas pożegnanie, właściwie włożenie go w ręce Boga, chciejmy uczynić ten moment sprawowanej Eucharystii, takim momentem zgody na wszystko, co powinno być wybaczone, pojednane, usprawiedliwione. Ale równocześnie uczynić ten moment dziękczynieniem za to, że Bóg jest miłością, miłosierdziem. Za to, że Jego miłość jest większa niż jakiekolwiek błędy, grzechy człowieka. Chciejmy dziękować za dobro, które on czynił i to dobro pozbierajmy w naszych myślach, w naszych sercach i złóżmy to na ołtarzu razem z Jezusem Chrystusem – konkludował kaznodzieja.

Wysłuchaj całego kazanie o. Mieczysława Hałaszki OMI:

Liturgicznemu obrzędowi ostatniego pożegnania i odprowadzenia na cmentarz parafialny przewodniczył obecny proboszcz rodzinnej parafii śp. ojca Wacława – o. Michał Hadrich OMI.

(pg)


22 października 2021

OBOWIĄZKIEM SUPERIORA JEST PODKREŚLAĆ ZALETY WSZYSTKICH SWOICH PODWŁADNYCH, TAK JAK OBOWIĄZKIEM PODWŁADNYCH JEST PODKREŚLAĆ ZALETY SWEGO SUPERIORA

Kontynuując poprzednie rozważanie widzimy, że Eugeniusz skarcił ojca Honorata za to, że podzielił się z biskupem diecezjalnym słabościami niektórych członków wspólnoty.

Obowiązkiem superiora jest podkreślać zalety wszystkich swoich podwładnych, tak jak obowiązkiem podwładnych jest podkreślać zalety swego superiora. Ta zgodna miłość jest korzystna dla całego ciała i ułatwia mu dobro, do którego wypełniania jest powołane. Proszę więc przestać trapić się i nauczyć się korzystać z tego wszystkiego, co jest ojcu dane, postępując zawsze po ludzku bez zdziwienia i bez zmartwienia.

List do ojca Jeana Baptiste Honorata, 07.10.1843, w: EO I, t. I, nr 27.

O mocy tych słów dowiedziałem się od następcy świętego Eugeniusz – ojca Marcello Zago. Powierzył mi urząd i w trakcie pełnienia go podjąłem krótkotrwałą decyzję odnośnie planu działania, które angażowało także inne osoby i w ciągu roku nie mogło podlegać modyfikacjom. Wezwał mnie i w bardzo jasnych słowach powiadomił mnie o brakach tej decyzji. Zmył mi głowę i dodał: Wie ojciec, że się z ojcem nie zgadzam, ale na zewnątrz będę popierał ojca decyzje i będę jej bronił. W kolejnym roku akademickim mogłem zmienić styl działania. Nigdy nie zapomniałem tej lekcji o sposobie, w jaki przełożony nawiązuje relacje ze swoimi braćmi, napomina ich, ale też i popiera.


Z Wielkopolski na Cejlon - niezwykła historia o. Andrzeja Cierpki OMI

Życie na misjach dostarcza wprost niezliczonej liczby niesamowitych historii. Zawsze cieszę się, kiedy mogę je poznać i porozmawiać z ich bohaterami. Nie zawsze jednak jest ku temu okazja, co oczywiście nie przeszkadza temu, żeby samemu pogłębiać swoje zainteresowanie. Czytając pewien archiwalny list, natrafiłem na opowieść, która wywarła na mnie ogromne wrażenie.

Chyba żadne spotkanie z misjonarzem, w którym miałem okazję uczestniczyć – a było ich sporo – nie zakończyło się w planowanym czasie. Scenariusz powtarzał się za każdym razem –  opowieść trwała i nie był w stanie jej zatrzymać ani zapadający zmrok, a czasem nawet plany samego narratora. Żaden ze słuchaczy nie miał zresztą nic przeciwko temu. Historie z misji mają to do siebie, że słucha się ich z zapartym tchem. Czas wtedy zatrzymuje się w miejscu.
Chociaż autor opowieści, do której dotarłem, nie żyje już od ponad 30 lat, jestem przekonany, że spotkanie z nim byłoby nie lada ucztą dla wyobraźni, gwarantującą lepszą rozrywkę niż  niejeden dreszczowiec.

o. Andrzej Cierpka OMI – misjonarz na Cejlonie (Sri Lanka) w latach 1928-1982

Z Dębnicy na Cejlon 

Ojciec Andrzej Cierpka OMI, o którym mowa, był zakonnikiem należącym do Zgromadzenia Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej. Urodził się w 1905 roku w Dębnicy, małej wiosce niedaleko Ostrowa Wielkopolskiego. Mając 20 lat wstąpił do nowicjatu, prowadzonego przez oblatów w Markowicach. Po odbyciu nowicjatu złożył śluby zakonne. Już jako scholastyk miał gorące pragnienie, by wyjechać na misje. Chciał głosić Ewangelię ludziom zamieszkującym Indie. To marzenie udało mu się zrealizować zaskakująco szybko. 21 grudnia 1928 roku, będąc jeszcze klerykiem, opuścił Polskę, by po długiej morskiej podróży dotrzeć na Cejlon – na tereny, na których położona jest dzisiejsza Sri Lanka. Zaraz po przybyciu, ojciec Andrzej kontynuował naukę w seminarium w Dżafnie, przygotowując się do misji wśród tamtejszej ludności. 17 czerwca 1931 roku w Kolombo został wyświęcony na kapłana. To był początek jego wielkiej misyjnej przygody.

Bohater na misjach 

O. Cierpka był bardzo zdolnym uczniem. Oprócz ojczystego języka polskiego, nauczył się i sprawnie władał językami: francuskim, niemieckim, angielskim, a także bardzo trudnym językiem tamilskim, którym posługiwali się jego wierni. Wymagało to od niego nie tylko przyzwyczajenia języka do specyficznej wymowy tamilskiego, ale także nauki nowego alfabetu i pisma.

Już dwa lata po święceniach został proboszczem misji w Arippu. Następnie został skierowany jako proboszcz do pracy w parafiach w Ilavali, Colombogam, Point Pedro, Mullaitivu i Thalvupadu. W wioskach, w których pracował, za parafian miał głównie rolników i rybaków. Praktycznie wszędzie dokąd dotarł, inicjował elektryfikowanie wsi oraz budowę wodociągów i dróg. Był zdolnym stolarzem i konstruktorem. Z wdzięczności za rozbudowę wioski, mieszkańcy jednej z nich nazwali go „Cierpkapuram”, co było bardzo dużym wyróżnieniem. W latach 1968-1975 ojciec Andrzej miał okazję przebywać na misji w Pallimunai. Tutaj poznał pewną niesamowitą historię.

Zobaczyć własny grób

Pewnego razu, jak pisze w swoim liście ojciec Cierpka, odwiedził go inny oblat – ojciec Moreau. Ten francuski misjonarz, który poznał ojca Andrzeja w Ilavali, po wyjeździe z Indii przez pewien czas pracował w Wietnamie, kraju rządzonym przez zbrodniczy reżim. Prześladowanie Kościoła na tamtych terenach było wówczas nadzwyczaj silne. Władze kraju nie cofały się przed niczym, posuwając się nawet do morderstw kapłanów, zakonników i świeckich misjonarzy. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku w sąsiednim Laosie zginęła śmiercią  męczeńską grupa oblatów na czele z ojcem Mario Borzagą OMI. Dziś są błogosławionymi.

Zobacz: [Błogosławieni męczennicy z Laosu]

Podczas pobytu w Wietnamie także ojciec Moreau nie uniknął represji i prześladowań. Na pewien czas dostał się nawet do niewoli. Sytuacja z pojmaniem misjonarza była jednak na tyle niejasna, że oficjalnie uznano go za zmarłego w niewyjaśnionych okolicznościach, a nieoficjalnie – za zamordowanego przez komunistów.  Dlatego odbył się jego symboliczny pogrzeb, a w Indiach usypano mu symboliczną mogiłę. Jak możemy się domyślać, zdziwienie wszystkich na widok zdrowego i uśmiechniętego Francuza powracającego z Wietnamu musiało być niesamowite. Ale chyba jeszcze bardziej niesamowite było zdziwienie ojca Moreau, który został zaprowadzony… na swój własny grób! Zakonnik długo się nie namyślając wyjął aparat, zrobił mogile zdjęcie, a przytwierdzoną do krzyża tabliczkę ze swoimi danymi zabrał na pamiątkę. Później „pochwalił się” nią ojcu Cierpce. Podkreślił wtedy, że choć misja w Wietnamie była bardzo wyczerpująca a czas niewoli niepewny, przetrwał to wszystko dzięki temu, że zaufał Bogu.

Poświęcić życie Chrystusowi i ludziom

Po tej nietypowej sytuacji, niestrudzony ojciec Moreau pojechał jeszcze na 5 lat do Kamerunu, by tam głosić Ewangelię wśród Pigmejów. Potem znów pracował przez pewien czas w Indiach, posługując wśród Pariasów w Iramaitivu. Takich misjonarzy jak on czy ojciec Cierpka było znacznie więcej. Często skrycie, w cichości zwykłych dni wypełniali wezwanie Chrystusa, by głosić Ewangelię ubogim. Dziś możemy być niemal pewni, że bogaci w misyjne doświadczenie opowiadają sobie te misyjne historie już z nieba, gdzie cieszą się nagrodą za trud pracy dla Chrystusa i dla ludzi.

Pamięć o ojcu Cierpce jest na Sri Lance wciąż żywa (zdj. OMI Jaffna)

Zachęcamy do przeczytania pasjonującej historii ojca Andrzeja Cierpki OMI w książce „Zapomniany misjonarz” – KLIKNIJ

(misyjne.pl)


Lubliniec: Eksporta śp. Wacława Gospodarczyka OMI

W kościele parafialnym pw. św. Stanisława Kostki lubliniecka wspólnota zakonna wraz ze świeckimi współpracownikami pożegnała śp. o. Wacława Gospodarczyka OMI. Uroczystościom przewodniczył superior – o. Lucjan Osiecki OMI. Eucharystię poprzedziła modlitwa różańcowa w intencji zmarłego oblata.

Droga człowieka ochrzczonego jest drogą wiary. I z pewnością to też była droga śp. ojca Wacława, właśnie od chrztu – wskazywał ojciec Osiecki – Ci, którzy przeżyli z nim ostatnie lata, możemy powiedzieć, że przeżywał liczne wyzwania tą drogą wiary. Uczestniczył w całym życiu wspólnoty – od 2015 roku należał do wspólnoty lublinieckiej. Dopóki mógł, odprawiał razem z nami Mszę świętą, później, gdy już był bardzo słaby i coraz bardziej niedołężny, podjął decyzję, że już do kaplicy nie będzie przychodził. Leżał w łóżku, był już obłożnie chory, ale każdego dnia przyjmował komunię świętą. (…) Był też człowiekiem, oblatem, który nie rozstawał się z różańcem.

Był to człowiek, który w swoim słownictwie miał słowo: „dziękuję” – wspominał zmarłego superior lublinieckiej wspólnoty – I na swój sposób był zawsze pogodny. (…) Ten ostatni jego uśmiech to, gdy się ocknął w agonii i zobaczył przed sobą gromnicę. Pierwsze co zrobił, to się uśmiechnął.

Nawiązując do przypadającej 104. rocznicy urodzin kleryka Alfonsa Mańki OMI, o. Lucjan Osiecki OMI podkreślał koincydencję miejsc, w których obu oblatom przyszło wzrastać w powołaniu – juniorat w Lublińcu i nowicjat w Markowicach. Choć dzielił ich czas, modlili się w tych samych miejscach.

Po zakończeniu Eucharystii i liturgicznym obrzędzie pożegnania nastąpiła eksporta ciała śp. o. Wacława Gospodarczyka OMI do Kodnia, gdzie w dniu jutrzejszym odbędą się uroczystości pogrzebowe.

(pg)


Święty Krzyż: 104. rocznica urodzin kl. Alfonsa Mańki OMI

Podczas celebracji eucharystycznej, sprawowanej w 104. rocznicę urodzin kl. Alfonsa Mańki OMI, świętokrzyskiej wspólnocie towarzyszył niedawno pozyskany obraz oblackiego kandydata na ołtarze. W homilii mistrz nowicjatu, o. Krzysztof Jamrozy OMI powiedział:

Tym, co wyróżniało Alfonsa Mańkę, to niezwykle świadome i radykalne dążenie do świętości. Już na początku nowicjatu zapisał w swoim dzienniczku: „Chcę się stać świętym, niech mnie to kosztuje ile chce”. Na świętość zwykliśmy patrzeć jako na cel, szczęśliwy finał, punkt dojścia raczej niż wyjścia. A przecież św. Eugeniusz dzieląc się z oblatami radością zatwierdzenia Konstytucji i Reguł pisał: „W imię Boga bądźmy świętymi!”. Nie jutro, nie za dziesięć lat, nie po śmierci. Ale tu i teraz.

Zobacz:[Kleryk Alfons Mańka OMI – uparty na świętość]

Wskazując na wiszący w kaplicy obraz bł. o. Józefa Cebuli OMI zauważył:

Dyrektor Niższego Seminarium i jego wychowanek, mistrz nowicjatu i nowicjusz, superior markowickiej wspólnoty i jeden z najmłodszych jej członków, błogosławiony Kościoła Powszechnego i kandydat na ołtarze. To uświadamia nam, jak ważną rolę odgrywa dawane sobie nawzajem świadectwo wiary, miłości, świętości. Przychodzący do Zgromadzenia młody człowiek ma prawo oczekiwać od oblatów budującego świadectwa życia zakonnego i przywiązania do charyzmatu. Zaś starsi, patrząc na młodych, chcieliby ubogacać się ich entuzjazmem, gorliwością i zapałem. Jesteśmy sobie wzajemnie ofiarowani, by prowadzić się ku Chrystusowi, ku świętości. To dar, ale i wielka odpowiedzialność.

Alfons Mańka OMI (1917-1941) – urodził się w Lisowicach k. Lublińca. Podobnie jak jego starszy brat Piotr, wstąpił do Zgromadzenia Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej. Pierwsze śluby zakonne złożył 8 września 1938 r. w domu nowicjatu w Markowicach. Następnie skierowany do scholastykatu Krobii na studia filozoficzne. Po ukończeniu pierwszego roku, ze względu na zbliżającą się wojnę, przeniesiony wraz z klerykami do domu markowickiego. W maju 1940 roku umieszczony przez nazistów w obozie przejściowym w Strzelinie k. Mogilna. Trafia do obozu koncentracyjnego w Mauthausen – Gusen, gdzie zostaje zamordowany 22 stycznia 1941 roku.

Od 10 września 1937 do 21 kwietnia 1939 r. sporządza swoje osobiste, duchowe notatki, które tworzą zbiór siedmiu zeszytów. Opisuje w nich pracę nad sobą w dążeniu do świętości. Zapiski Alfonsa są świadectwem jego heroicznej postawy w nabywaniu cnót i głębokiego zjednoczenia z Chrystusem. Drogi jego duchowego rozwoju wielokrotnie krzyżowały się z postacią bł. Józefa Cebuli OMI.

Rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego kl. Alfonsa Mańki OMI planowane jest na 27 listopada br.

(pg/kj)


Obra: Tradycyjny mecz Filozofia-Teologia

Jeszcze zapewne w koronach obrzańskich drzew odbija się echem wczorajszy doping dwóch walecznych drużyn, które pytanie o wyższość teologii nad filozofią, albo filozofii nad teologią chciały rozstrzygnąć w męsko ucywilizowany sposób rozwiązywania egzystencjalnych problemów. Tradycyjny mecz filozofii z teologią w obrzańskim seminarium to jak „amen” w pacierzu. Zanim zdradzimy wynik starcia dwóch drużyn, które jak w derbach Krakowa, próbowały przechylić, a raczej przekopać metafizyczno-teologiczne racje na swoją stronę, warto oddać ducha tych rozgrywek. Najbogatszy doświadczeniem życiowym ze względu na swój wiek i cieszący się niezawodną pamięcią o. Brunon Wielki OMI – najstarszy oblat żyjący w Polsce – potwierdził, że za jego czasów seminaryjnych w Obrze starcie teologii i filozofii na murawie boiska już się dokonywało. Budziło zawsze ogromne zainteresowanie, a wielu dzisiejszych profesorów, formatorów, zacnych misjonarzy i proboszczów biegało po murawie boiska, aby przynieść swojej drużynie laur zwycięstwa.

Nad zachowaniem zasad fair-play czuwał wykładowca wychowania fizycznego, ale o duchową harmonią zawodników i chrześcijańskie maniery troszczył się ojciec duchowny obrzańskiego scholastykatu – o. Bernard Felczykowski OMI.

Starcie było zacięte. Dodatkowo drużynę filozofii wsparł swoim sportowym kunsztem proboszcz obrzańskiej parafii i wykładowca prawa kanonicznego – o. Grzegorz Rurański OMI. Jego wejście na murawę w drugiej połowie meczu, w przeciągu zaledwie kilkunastu sekund przyniosło pierwszą bramkę dla filozofii. Być może na widok profesora młodzi teologowie chwilowo zamarli, plącząc się w gąszczu kanonów prawa. Jednak po chwili odzyskali równowagę i przeprowadzali kolejne kunsztowne ataki i podjazdy na pole bramkowe przeciwnika. Niemniej jednak trzeba nadmienić, że siła prawa kanonicznego znacznie osłabła po pokonaniu długości boiska.

Pomimo mistrzowskich tricków rodem z FIFY i wielokrotnego zagrożenia bramki dwóch drużyn, w tyle głowy bramkarza brzmiała zapewne kultowa sentencja z „Władcy Pierścieni” – „You shall not pass!”. Cóż, w sześciu próbach okazała się nieskuteczna…

Na przydrzewnych, trawnikowych trybunach nie ustawał doping. Choć o czasach tłumnej widowni musimy na razie zapomnieć, na szczęście w praktyce można było przetestować skuteczność wykładów z emisji głosu. Wsparcie dla drużyn to przecież postawa.

Nie zabrakło też ducha Jacka Laskowskiego czy Dariusza Szpakowskiego… Relacja na żywo i sposób komentowania wydarzenia sprawia, że nawet gdy ktoś nie jest fizycznie obecny na stadionie, może w zaciszu swojego domu czy celi zakonnej poczuć cały bukiet emocji, które goszczą na murawie, a niekiedy nawet znacznie więcej…

Ostatecznie teologia wygrała z filozofią 4:2. Ale to tylko kalkulacja boiskowa, bo przecież obie dziedziny wiedzy są w równym stopniu potrzebne dla przyszłego misjonarza.

Nie było łatwo! Większość zawodników⛹️ dobrze zniosła dwie części po 30 minut⏳⌚️. Po obejrzeniu niektórych akcji twierdzę, że to cud, ponieważ obyło się bez poważniejszych kontuzji♿️. Ostateczny wynik to 4:2 dla „Teologii”🥅. Nie ma to jak porządnie się zmęczyć! ⚽️

I radość gwarantowana… bo w zdrowym ciele, zdrowy duch!

 

(pg/zdj. OMI Obra)


M. Wrzos OMI o synodalności - Kościół „robi się wspólnie” [felieton]

Tydzień temu rozpoczął się synod w Watykanie, a wczoraj w polskich diecezjach. Byłem dumny z poznańskiego, oblackiego proboszcza, który całe kazanie poświęcił synodalności. Do tego wszystkie msze św., jak przy każdym ważnym wydarzeniu w Kościele, rozpoczęły się wezwaniem Ducha Świętego. Nie mówił rzeczy wielce teologicznych, ale mówił o synodalności, jako współodpowiedzialności i współdecydowaniu w Kościele, na szczeblu parafialnym.

Dom zakonny i parafia oblacka w Poznaniu (zdj. P. Gomulak OMI)

Obserwuję jego pracę od kilku tygodni, gdyż jest w naszej wspólnocie parafialnej od 1 lipca. To niewielka parafia, bo ma ok. 4 tys. ludzi. Działa rada parafialna, a jej członkowie współdecydują o rzeczach, które się dzieją w parafii. Proboszcz zaprosił członków wspólnot i grup do prowadzenia różańca, co nie jest rzadkie. Jednak nie wyznaczał odgórnie dyżurów, każdy zapisuje się w wolności serca. Pojawiła się lista, na której chętni mogą zapisywać się do czytań, zbierania składki, śpiewu psalmu, niesienia darów, modlitwy wiernych. Ta lista powoli zapełnia się, z dnia na dzień, bo nie dotyczy jedynie niedzieli. Dziś mszę koncelebrowałem z proboszczem, wikary spowiadał, a gdy nikt nie wychodził z koszykiem, zrobił to jeden z parafian. Proboszcz zwyczajnie mówił, że po drugiej stronie kartki z wypominkami, każdy może opisać swoją parafię marzeń lub zapisać konkretne podpowiedzi, uwagi. Opowiadał, że po pandemii i trudnym czasie wyjaśniania ciemnych wydarzeń w Kościele, w parafii w porównaniu z czasem sprzed dwóch lat, liczba chodzących na niedzielną msze spadła z 30% do 15%. Wspominał, że taka jest tendencja w innych parafiach, i że chce posłuchać ludzi, jak temu zaradzić, bo na nowe czasy trzeba mieć także nowe pomysły. Być może powstaną parafialne grupy synodalne, jako inicjatywa oddolna. Może z czasem to szef rady parafialnej będzie mówił ogłoszenia duszpasterskie, jak to widziałem np. na Madagaskarze, a nie ksiądz. Bym powiedział – piękna normalność.

Zobacz: [Dom zakonny w Poznaniu – droncast]

Parafia diecezjalna w centrum Poznania. Obumierająca i wiekiem, i wyprowadzkami ludzi, bo domy są zamieniane na banki, biura, urzędy, restauracje itd. Nowy proboszcz, po doświadczeniu misyjnym. Zwołał parafian jakieś dwa tygodnie temu po mszy św. i rozmawiali o tym, co jest potrzebne do duszpasterskiego ożywienia parafii. Kilka osób zgłosiło się do pracy w zakrystii, ktoś inny do opieki nad głodnymi i bezdomnymi, ktoś inny do odwiedzania ludzi po doświadczeniu śmierci najbliższych (bo w biurze nie zawsze jest ksiądz i czas). Jeszcze ktoś inny do sprzątania, ktoś inny do składki i tak świeccy „obsadzili” piętnaście potrzeb duszpasterskich. Parafia zaczyna żyć bardziej. Bym powiedział – piękna normalność.

Nie podzielam obaw tych, którzy budują kolejną spiskową teorię dziejów.  Mówią, że to biskupi w Polsce nie chcą dzielić się władzą i odpowiedzialnością za Kościół ze świeckimi i „niezbyt entuzjastycznie” mówią o synodzie. Jak mówią ci sami krytycy, polscy biskupi kolejny raz torpedują pomysły i nauczanie papieża Franciszka, chociażby przez brak tłumaczenia oficjalnych dokumentów związanych z synodalnością czy watykańskich wskazań dotyczących organizacji synodu, włączających w proces synodalny na równi z duchownymi świeckich (oczywiście z zachowaniem różnorodności właściwej poszczególnym stanom). Przecież i tłumaczenie się pojawiło – także dzięki świeckim, a i uroczyście rozpoczęto prace synodalne w diecezjach. Jak się potoczą, zależy i od nas. Potrzeba zwyczajnie czasu i zmiany naszego nastawienia (nawrócenia duszpasterskiego), żeby zrozumieć, że Kościół „robi się wspólnie”, że to nie instytucja usługowo-duchowa, do której przychodzi się po lepiej czy gorzej świadczoną obsługę duszpasterską.

(cathopic)

I trzeba nam przejść na realizm życia, z wysokich, nawet najświętszych słów. Dziś dwaj ludzie Kościoła przyszli zwyczajnie, jak to prawie każdego dnia, z psem i wózkiem pełnym łupów żelaznych po obiad, z ciężarem życia unoszącym się w powietrzu. Przyszli za późno. Odesłałem ich, bo w kuchni klasztornej już nikogo nie ma, nie mam kluczy, czasu itd. Pokornie odeszli, bez pretensji, godnie i ze zrozumieniem. Zawstydziłem się. Przecież kilka chwil wcześniej pisałem tekst o uchodźcach, opierając się także na Mateuszowej Ewangelii: „Byliśmy przybyszami, a przyjęliście mnie”. A przecież w tym tekście jest też o ubogich i głodnych. Nie zauważyłem w nich, jak mówił Jan Paweł II, oblicza Chrystusa. Zawstydzili mnie jeszcze jednym. Gdy jedli, w końcu, „skombinowany obiad”, po imieniu pytali się o dwóch chorych współbraci – czy są zdrowi, czy już po operacji, czy czegoś im nie potrzeba. Tak dziś sobie myślę, że to oni mnie dziś uczyli Ewangelii i drogi synodalnej. Współodpowiedzialności za siebie, ewangelicznego decydowania, równości w byciu człowiekiem Kościoła, troskliwości i czułości.


 

o. Marcin Wrzos OMI, redaktor naczelny „Misyjnych Dróg”, portalu www.misyjne.pl, misjolog, teolog środków społecznego przekazu

 

 

 

 

(misyjne.pl)


20 października 2021

MÓJ DROGI OJCZE, MIEJCIE NIECO WIĘCEJ ZAUFANIA DO BOGA

 Od 1816 roku scholastyków zawsze nazywano oblatami, chociaż tę nazwę przyjęto dopiero dziesięć lat później. W ramach formacji do kapłaństwa, przez 27 lat naszego istnienia zmieniali miejsca swojego pobytu: Aix-en-Provence, Laus, Marsylia, przez prawie jeden rok Notre-Dame de l'Osier. Nadszedł czas do powrót do stałego domu w Marsylii. Eugeniusz napisał w swoim dzienniku:

List do ojca Guiguesa, aby wszystkich oblatów wezwać do Marsylii, aby tam studiowali filozofię i teologię.

Dziennik, 01.10.1843, w: EO I, t. XXI.

Ojciec Guigues i miejscowa wspólnota sprzeciwiali się tej decyzji, ponieważ młodzi scholastycy zapewniali żywotność w maryjnym sanktuarium, w którym pozostanie nowicjat.

Mój drogi ojcze, miejcie nieco więcej zaufania do Boga. Kiedy oblaci wyjadą z l’Osier, pojawią się nowicjusze, aby ich zastąpić. Dobrze wiecie, że tylko przez przypadek w ubiegłym roku pozostali w l’Osier. To nie mógł być stan stały. Bez żalu wzywam tutaj tylu teologów i filozofów… Wszyscy nasi oblaci przybędą, aby studiować zarówno filozofię, jak i teologię w moim seminarium w Marsylii.

List do ojca Bruno Guiguesa, 02.10.1843, w: EO I, t. X, nr 816.

 

Odpowiedzialnym za formację będzie ojciec Henryk Tempier. Eugeniusz w swoim mieście mógł utrzymywać regularne kontakty ze scholastykami i dzielić wraz nimi ducha jego charyzmatu i misjonarska gorliwość. Czyni tak nadal w odniesieniu do członków mazenodowskiej rodziny, kiedy zgłębiamy jego pisma i wnikamy w jego ducha.


Lubliniec: Odszedł do Pana o. Wacław Gospodarczyk OMI

W lublinieckiej infirmerii dla schorowanych oblatów odszedł do Pana śp. o. Wacław Gospodarczyk OMI. Przeżył 90 lat - 69 lat w życiu zakonnym i 63 lata w kapłaństwie Chrystusowym.

Śp. Wacław Gospodarczyk OMI urodził się 28 września 1931 roku w Elżbiecinie, parafia kodeńska (diecezja siedlecka). Po skończeniu szkoły podstawowej, naukę kontynuował w oblackim junioracie w Lublińcu. Po złożeniu egzaminu dojrzałości, rozpoczął kanoniczny nowicjat w Markowicach na Kujawach, gdzie ślubował pierwszą profesję zakonną 1 listopada 1952 roku. Studia filozoficzno-teologiczne odbył w Wyższym Seminarium Duchownym w Obrze. Tutaj też złożył wieczystą profesję zakonną 1 listopada 1956 roku. Święcenia diakonatu otrzymał 24 listopada 1957 roku, a prezbiteratu udzielił mu abp Antoni Baraniak 22 czerwca 1958 roku.

Po święceniach odbył roczny staż pastoralny w Lublińcu. Następnie skierowany do Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie do 1963 roku był duszpasterzem osób głuchoniemych. W latach 1963-1970 pomagał duszpastersko w oblackiej parafii we Wrocławiu, kontynuując posługę wśród osób głuchoniemych. W 1970 roku skierowany do Markowic jako profesor w Niższym Seminarium Duchownym, rok później został również ekonomem tego domu. W latach 1974-1978 był misjonarzem ludowym (rekolekcjonistą) w Bodzanowie, Belgii i Siedlcach. W 1980 roku skierowany jako spowiednik do domu zakonnego w Gdańsku. W 2015 roku otrzymał ostatnią obediencję do Lublińca na oblacką infirmerię.

Uroczystości pogrzebowe:

Zgodnie z wolą zmarłego i jego rodziny pogrzeb odbędzie się w kościele parafialnym w Kodniu w piątek 22 października:

11.00 - różaniec w bazylice

11.30 - Msza św. żałobna oraz uroczystości pogrzebowe w kwaterze oblackiej cmentarza parafialnego.

 

R.I.P.

 

(pg)


Cnota oczekiwania według bł. Józefa Gérarda

Cierpliwość to ważna cnota. Współcześnie chcielibyśmy od razu widzieć efekty naszych działań. W przeciwnym wypadku zniechęcamy się i rezygnujemy z kolejnych prób. Ojciec Józef Gerard OMI to przykład osoby, która nigdy się nie poddawała, a owoce swojej, mogłoby się wydawać, syzyfowej pracy oddawała Panu Bogu.

Józef urodził się 12 marca 1831 r. w Bouxières-aux-Chênesw północno-wschodniej Francji. W tym czasie w miejscowości tej żyło zaledwie 1108 osób i zapewne niewielu ludzi w ogóle wiedziało, że takie miejsce istnieje. W tamtych czasach młodym chłopakom z prowincji nie zawsze było łatwo uzyskać odpowiednie wykształcenie, a co dopiero zostać księdzem. Pan Bóg jednak nie patrzy po ludzku i stamtąd wybrał sobie człowieka, który do dzisiaj inspiruje misjonarzy, nie tylko tych pracujących w Afryce. Pochodził z bardzo katolickiej rodziny. Od najmłodszych lat zatapiał się w modlitwie, gdy samotnie wychodził paść stada. Wkrótce też zdecydował, że chciałby zostać kapłanem. Ksiądz z jego parafii dostrzegł jego pobożność i pomógł mu dostać się do seminarium, by to powołanie się nie zmarnowało.

Dom rodzinny Józefa Gérarda

Wielki zachwyt 

Najbliższym większym miastem było Nancy. W nim to młody Józef przygotowywał się do kapłaństwa. W czasie studiów w seminarium zaczytywał się w listach Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej. Bardzo go poruszyły, sam chciał wyjechać, by głosić Chrystusa poza Europą. Oblaci byli wówczas nowym zgromadzeniem, założył je w 1816 r. Eugeniusz de Mazenod. Po dwóch latach w seminarium diecezjalnym Gerard wstąpił do oblatów i wkrótce został wyświęcony na diakona (pierwszy stopień święceń kapłańskich) przez samego Mazenoda, który był już wtedy biskupem Marsylii. Fundator dostrzegł w młodym kleryku tyle gorliwości i cnotliwości, że wysłał go jeszcze jako diakona do Afryki. Ojciec Józef miał wtedy 22 lata.

Trudne początki 

Pierwsze kroki na Czarnym Lądzie stawiał w kolonii Natal – terytorium przyłączonym do Wielkiej Brytanii przed niecałą dekadą. Już początki jego przygody z Afryką wystawiały jego cierpliwość na próbę. Podróż do Natalu wydłużyła się o miesiące, ponieważ statek, którym płynął, został zniesiony przez wiatr w stronę Ameryki Południowej. Gdy w końcu dotarł do celu, wyświęcono go na prezbitera (drugi stopień święceń kapłańskich), a więc mógł już odprawiać mszę świętą i spowiadać. Rozpoczął pracę wśród Zulusów w bardzo niesprzyjających warunkach – często bez dachu nad głową i w ekstremalnych temperaturach. Jego poświęcenie nie przynosiło jednak żadnych efektów przez prawie 10 lat. Zulusi pozostawali niewzruszeni, a o. Gerard zapewne był zawiedziony bezskutecznością swoich działań. W 1562 r. przeniósł się wraz z dwoma współbraćmi zakonnymi, biskupem Marią Janem Allardem i ojcem Justinem Barretem, do Basuto (dzisiaj Lesotho), gdzie został życzliwie przyjęty przez wodza ludu Soto, Moshoeshoe. Pozwolił on nawet na poświęcenie kraju Najświętszej Maryi Pannie, co uczyniono 15 sierpnia 1865 r. Mimo sympatii samego władcy, który zresztą nigdy nie przyjął chrześcijaństwa, ewangelizacja szła bardzo topornie. Przez pierwsze lata nie ochrzcił nikogo. Pomyślmy, jak my byśmy zareagowali na tak wielki wysiłek, który nie tyle, że rodzi mizerne wyniki, co wręcz nie przynosi żadnych.

Światełko nadziei 

W końcu po ponad dwóch latach pojawiło się JEDNO nawrócenie. Możemy się domyślić, że ta pierwsza konwersja sprawiła ogromną radość o. Gerardowi. Był to pewien przełom, ale nie spowodował on od razu lawiny kolejnych nawróceń i chrztów, o której marzą zazwyczaj młodzi i pełni zapału misjonarze. To pewien paradoks, ale po wieloletnim niestrudzonym oczekiwaniu na pierwszy widoczny efekt ciężkiej pracy, łatwo może on wzniecić niecierpliwość, gdy tylko się pojawi. W tym wypadku wytrwałość Francuza nadal była wystawiana na próbę. Miał zapewne w pamięci list samego Mazenoda z 4 września 1860 r., w którym napisał mu: „Od tylu lat ani jednego nawrócenia, to straszne! Nie należy się tym zniechęcać”. Ze swoim wiernym towarzyszem, koniem o imieniu Artaban, przemierzał rozległe tereny, ewangelizował oraz troszczył się o chorych i biednych.

Kraj Matki Bożej 

Wkrótce po oddaniu Basuto Matce Bożej misja zaczęła się powoli rozwijać. Mógł to być wyraźny znak, że to nie w wysiłkach ludzkich należy pokładać nadzieję, lecz w łasce Boga, który jako jedyny może naprawdę zwrócić serca ludzkie ku Sobie. Cierpliwość i nieugiętość misjonarza wobec niepowodzeń świadczyła o jego wielkiej pokorze. Pierwszy uroczysty chrzest miał miejsce 8 października 1865 r., a 19 marca 1867 r. pierwsza kobieta z ludu Soto złożyła ślub czystości. Ojciec Gerard pracował niestrudzenie, co stopniowo przynosiło coraz więcej owoców. Pokochał Basuto całym sercem i całkowicie oddał się służbie jego mieszkańcom. Od przybycia w 1862 r. do swojej śmierci w 1914, czyli przez 52 lata, nie opuścił tego kraju ani razu.

Zobacz: [Bł. Józef Gérard OMI: Po jego śmierci na misjach zaczęły dziać się cuda]

Grób błogosławionego Józefa

Dzieją się cuda 

Po śmierci o. Gerarda nastąpił szybki rozkwit Kościoła i zaczęły się dziać cuda, wymodlone za jego wstawiennictwem. Przykładem jest Florina Pakhela z ludu Soto, która miała kilka lat, gdy zachorowała i straciła wzrok. Towarzyszył jej silny ból i rany wokół oczu. Odwiedzający miejscowość każdego miesiąca lekarz przepisał jej specjalne leki. Po wielu miesiącach przyjmowania farmaceutyków zdrowie dziewczynki nie poprawiło się. Mama Floriny, Maria Pakhela, zabrała ją do szpitala w Maseru, stolicy Basuto. Tamtejszy lekarz stwierdził, że Florinie nie można pomóc. Dziewczynka miała być ślepa już na zawsze. Ostatnią nadzieją była modlitwa. Mama prosiła nieżyjącego już od 15 lat o. Gerarda o wstawiennictwo u Boga, jeden z ojców misjonarzy zaś przyniósł jego relikwię, którą mała Florina ucałowała. Następnego wieczoru dziewczynka miała zobaczyć postać, która powiedziała jej, że została uzdrowiona. Maria nie chciała uwierzyć córce, lecz następnego dnia okazało się, że Florina rzeczywiście widzi i rozróżnia kolory. Po pewnym czasie minął też ból, a rany wokół oczu się zagoiły.

Co by było, gdyby o. Gerard się zniechęcił i zwątpił w moc Bożą, która może nawrócić każde serce? Jest prawdopodobne, że wiele dusz nie spotkałoby Chrystusa, a współczesny Kościół w Lesotho nie wyglądałby tak samo. „Kołaczcie, a otworzą wam” – o. Gerard nigdy nie przestał kołatać i dlatego dzisiaj czcimy jego pamięć, a wielu misjonarzy chce go naśladować.

(misyjne.pl)