5 października 2021

MOJE DZIECI PRZEPŁYNĘŁY MORZA, ABY PRACOWAĆ Z CAŁĄ GORLIWOŚCIĄ, DO JAKIEJ SĄ ZDOLNI

Na zakończenie kapituły generalnej Założyciel przekazał ojcu Telmonowi list, który miał wręczyć biskupowi Quebeku, diecezji położonej niedaleko od terenów, gdzie oblaci już pełnili posługę.

Bardziej niż kiedykolwiek, Księże Biskupie, doceniam miłość, jaka nas łączy mimo wielkiej odległości, która nas oddziela. Moje dzieci przepłynęły morza, aby pracować z całą gorliwością, do jakiej są zdolni, w części winnicy Ojca rodziny zarządzanej przez naszych czcigodnych współbraci w episkopacie Kanady. Jest to dodatkowa więź, która mnie łączy z biskupami, w których posłudze jestem tak szczęśliwy, że mogę powierzyć mały oddział spośród grupy, którą zorganizowałem do walk Pańskich. Z zadowoleniem dowiedziałem się od mojego świątobliwego przyjaciela biskupa w Montrealu, który jest dla nich ojcem, że zrobili już dużo dobrego w jego rozległej diecezji.

Uświadamiając sobie, jakich łask Bóg udzielił przez posługę oblatów serce Eugeniusza (które było wielkie jak świat) zaczyna snuć marzenia, aby oblaci byli obecni na całym terytorium Kanady.

Całą moją ambicją jest, aby to dobro rozszerzało się, jeśli to możliwe, w całej Kanadzie, która podzielając ich uczucia i przekonania, tak dobrze sympatyzowała z nimi. Są oni istotnie ludźmi biskupów. W tym celu ich założyłem i dzięki Bogu wszyscy przejęli się tym duchem właściwym ich Instytutowi. Dlatego gdyby kiedykolwiek z powodu sąsiedztwa odpowiadało Księdzu Biskupowi odwołanie się do ich posługi, proszę się nie krępować i poprosić o ich pomoc zgodnie z zasadami, którymi się kierują.

List do biskupa Quebeku, 10.08.1843, w: EO I, t. 1, nr 22.

Ta misjonarska gorliwość przed ponad 200 lat była cechą charakterystyczną naszego Zgromadzenia – najpierw małej wspólnoty oblackiej, a obecnie, dzięki entuzjazmowi i wspaniałomyślności wszystkich wchodzących w skład mazenodowskiej rodziny, także i na całym świecie. W naszej Regule czytamy:

mają wzajemnie uzupełniające się zadania w dziele ewangelizacji. Uczynią wszystko, aby wzbudzić lub ożywić wiarę w tych, do których są posłani i aby pomóc im odkryć «kim jest Chrystus».

Konstytucja 7


Luksemburg: Wprowadzenie relikwii św. Faustyny i św. Jana Pawła II do oblackiej parafii

Po kilku miesiącach duchowego przygotowania przez artykuły w “Głosie z Luksemburga”, kazania, homilie i katechezy o Miłosierdziu Bożym, a także Msze święte w intencji dobrego duchowego przygotowania, Polonia z wielkim zainteresowaniem i entuzjazmem przyjęła obecność świętych Faustyny Kowalskiej i Jana Pawła II w znaku ich relikwii. Bardzo dużym zainteresowaniem cieszył się “Dzienniczek” św. Faustyny, który również w ramach przygotowań został rozprowadzony w ponad 20 egzemplarzach, oblaci zatroszczyli się także o rozpropagowanie czci obrazu “Jezu ufam Tobie” przez możliwość nabycia go (około 15 obrazów). Rozprowadzono również obrazki z koronką do Miłosierdzia Bożego w językach: polskim, niemieckim i francuskim. Warto przy okazji tej uroczystości wspomnieć, że w prezbiterium w głównym ołtarzu została zamieszczona wierna kopia obrazu “Jezu ufam Tobie”, która znajduje się w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie Łagiewnikach. Kopię tę wykonał Janusz Antosz.

Relikwie św. Faustyny do kościoła pw. św. Henryka w Luksemburgu-Neudorfie odebrał w Łagiewnikach proboszcz – o. Roman Tyczyński OMI

3 października we wspólnocie polonijnej w Luksemburgu odbyła się uroczysta Eucharystia, podczas której wniesione zostały relikwie św. Faustyny i św. Jana Pawła II. Relikwie św. Faustyny (fragment kości) w procesji wniosła s. Sangwina ze Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia, natomiast relikwie św. Jana Pawła II (krople krwi) wniósł o. Roman Tyczyński OMI, proboszcz polskiej wspólnoty.

Uroczystej Eucharystii przewodniczył i słowo Boże wygłosił bp Leo Wagener, biskup pomocniczy Luksemburga. Bardzo licznie uczestniczyła w tej Eucharystii Polonia, a także przybyli na nią przedstawiciele luksemburskiej wspólnoty katolickiej. Kościół można powiedzieć, że został wypełniony możliwie maksymalnie. Uczestniczyło ponad 150 osób (Tyle możemy maksymalnie pomieścić z zachowaniem reguł sanitarnych).

W homilii biskup pomocniczy diecezji luksemburskiej podkreślił, że:

Relikwii nie można łączyć ze śmiercią świętego, ale z jego chrztem, z nowym narodzeniem jako Bożego dziecka. Jeśli oddajemy cześć relikwiom siostry Faustyny, to dlatego, aby podziękować za to, co Duch Święty pięknego uczynił w jej życiu, które opromieniło cały Kościół; to dziękować za to wspaniałe orędzie Miłosierdzia Bożego, jakie nam pozostawiła, a które tak mocno naznaczyło świętego papieża Jana Pawła II.

Zobacz całość kazania bp. Leo Wagenera: KLIKNIJ

Proboszcz oblackiej parafii zapowiedział oficjalne rozpoczęcie kultu Bożego Miłosierdzia w polskiej wspólnocie, poprzez Koronkę do Miłosierdzia Bożego w każdy piątek oraz modlitwę o rozwój tego kultu na wszystkich Mszach w niedzielę. Duszpasterze wraz z radą parafialną żywią nadzieję na powstanie bractwa Bożego Miłosierdzia.

Na koniec Mszy świętej przedstawiciele rady parafialnej i Polonii podziękowali biskupowi za modlitwę w intencji parafii oraz za przewodniczenie uroczystości. W prezencie hierarcha otrzymał obraz “Jezu ufam Tobie” oraz “Dzienniczek”  w języku niemieckim. Biskup w słowie przed błogosławieństwem powiedział, że wyjeżdża umocniony wiarą tutejszej wspólnoty i cieszy się, że ci wielcy święci, którzy byli Polakami, są nie tylko dla kościoła w Polsce, ale są darem dla Kościoła Powszechnego.

Krótko przed uroczystością wniesienia relikwii oblaci dowiedzieli się, że wielką czcicielką św. Faustyny jest obecna księżna Luksemburga Maria Teresa. Przez kapelana dworu książęcego księżna została poinformowana o obecności Sekretarki Bożego Miłosierdzia w znaku relikwii. Niestety w związku z innymi obowiązkami księżna nie mogła uczestniczyć w liturgii. Jednakże pogratulowała oblatom sprowadzenia relikwii i podkreśliła, że jest to wielka łaska dla Luksemburga.

(pg/R. Tyczyński OMI/zdj. Małgorzata Skwara)


Święty Krzyż: Petycja do rządu oraz stanowisko samorządowców regionu Gór Świętokrzyskich [dossier]

W związku z dezinformacją medialną, dotyczącą sprawy integracji kompleksu klasztornego na Świętym Krzyżu, publikujemy dwa dokumenty, które wyjaśniają bieżącą sytuację związaną ze staraniami o zwrot Kościołowi zachodniego skrzydła klasztoru. Działania te podejmowane są w porozumieniu ze Świętokrzyskim Parkiem Narodowym.

Petycja do rządu Rzeczpospolitej Polskiej

Skierowana do rządu petycja wyjaśnia intencje Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej ze Świętego Krzyża, którzy pragną odzyskać część klasztoru, aby przywrócić jego integralność. Pod petycją podpisały się osoby związane z regionem Gór Świętokrzyskich, a także wierni z całej Polski, dla których Sanktuarium Relikwii Drzewa Krzyża Świętego jest ważnym miejscem o wymiarze duchowym, historycznym i patriotycznym.

Petycja do Rządu RP w sprawie zjednoczenia własnościowego pobenedyktyńskiego zespołu klasztornego na Świętym Krzyżu.

Misjonarze Oblaci Maryi Niepokalanej ze Świętego Krzyża od wielu lat starają się o integralność całego pobenedyktyńskiego zespołu klasztornego, o przywrócenie jego pierwotnego, sakralnego charakteru.

Od 1950 roku znaczna część pomieszczeń klasztornych jest w posiadaniu Skarbu Państwa, w zarządzie Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Natomiast 1000-letnie Sanktuarium Relikwii Drzewa Krzyża Świętego nie posiada obecnie żadnej sali konferencyjnej, żadnego większego refektarza, żadnych możliwości noclegowych. Sanktuarium nie dysponuje pomieszczeniami, które mogłyby służyć prowadzeniu rekolekcji, sympozjów naukowych czy szeroko pojętej edukacji religijno-patriotycznej.

Dlatego domagamy się sprawiedliwości dziejowej, zwrotu pomieszczeń klasztornych, byśmy mogli normalnie funkcjonować, służyć Bogu i ludziom, regionowi świętokrzyskiemu i całej Ojczyźnie.

Prosimy Was o modlitwę w tej sprawie i o złożenie podpisu pod petycją skierowaną do Rządu RP.

Serdecznie dziękujemy!

Misjonarze Oblaci Maryi Niepokalanej ze Świętego Krzyża.

W imieniu wspólnoty świętokrzyskiej petycję podpisał superior - o. dr Marian Puchała OMI

Kompleks klasztorny na Świętym Krzyżu (zdj. P. Gomulak OMI)

Stanowisko przedstawicieli władz samorządowych regionu Gór Świętokrzyskich.

Z inicjatywy wojewody świętokrzyskiego, 28 września br., odbyła się konferencja prasowa dotycząca dezinformacji medialnej dotyczącej Świętego Krzyża. Wyrażono na niej poparcie dla starań świętokrzyskiego sanktuarium oraz zaapelowano o dziennikarską rzetelność i zaprzestanie mowy nienawiści.

Superior klasztoru na Świętym Krzyżu podczas konferencji prasowej w Kielcach

 

Stanowisko wójtów i burmistrzów Gmin – członków Związku Gmin Gór Świętokrzyskich w sprawie komunikatów pojawiających się w przestrzeni publicznej odnośnie działalności Domu Zakonnego Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej na Świętym Krzyżu

W imieniu lokalnych społeczności działających na obszarze leżącym wokół Świętokrzyskiego Parku Narodowego i położonego w jego centralnej części Sanktuarium Relikwii Drzewa Krzyża Świętego, którego kustoszami są Misjonarze Oblaci Maryi Niepokalanej, wyrażamy stanowczy sprzeciw wobec rozpowszechnianych w przestrzeni publicznej komunikatów szkalujących działalność Zgromadzenia Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej na Świętym Krzyżu.

Święty Krzyż to duchowa stolica regionu, przez ponad tysiąc lat aż po dzień dzisiejszy jest fundamentem polskiej państwowości i współtworzy polską tożsamość. Kompleks klasztorny jest także zabytkiem o szczególnym znaczeniu dla kultury
i dziedzictwa naszego kraju dzięki swoim wartościom historycznym i religijnym.

Kasata opactwa benedyktyńskiego w 1819 roku zapoczątkowała trwający ponad 100 lat okres wyniszczeń, ruiny, odosobnienia i napiętnowania tego miejsca.
Po nieudanym przywróceniu opactwa benedyktyńskiego na Świętym Krzyżu opieka nad zrujnowanym kościołem i klasztorem została przekazana Misjonarzom Oblatom Maryi Niepokalanej. To właśnie to Zgromadzenie przez dziesięciolecia otacza troską
i wkłada ogromny trud i zaangażowanie w przywrócenie, tak ważnemu dla nas wszystkich Miejscu, dawnego piękna oraz należnej mu rangi i znaczenia
w świadomości turystów i pielgrzymów odwiedzających Święty Krzyż.

W działania te niejednokrotnie zaangażowane są również nasze lokalne społeczności – uczestniczymy zarówno w przedsięwzięciach inwestycyjnych, jak również kulturalnych, turystycznych, edukacyjnych mając przede wszystkim na uwadze znaczenie Świętego Krzyża dla dziedzictwa kulturowego i historycznego regionu Gór Świętokrzyskich,  Województwa Świętokrzyskiego i Polski oraz jeden wspólny cel - niekwestionowaną potrzebę jego dalszej rewitalizacji, zachowania, upowszechniania w świadomości kolejnych pokoleń Polaków.

Nasza współpraca przebiega wzorcowo i jesteśmy przekonani, że nasze współdziałanie przynosi wymierne korzyści nie tylko dla wspólnot lokalnych, ale również dla całego regionu, zarówno w obszarze duchowym, jak i społeczno-gospodarczym. Dlatego też stanowczo sprzeciwiamy się rozpowszechnianiu
w przestrzeni publicznej krzywdzących opinii dotyczących szkodliwej działalności Zgromadzenia Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej dla naszego regionu i samego Świętego Krzyża.

Podpisali Burmistrzowie i Wójtowie 10 Gmin ze Związku Gmin Gór Świętokrzyskich.

Zobacz: [Kielce: Samorządowcy w obronie oblatów ze Świętego Krzyża]

(pg)


4 października 2021

TRZEBA DZIĘKOWAĆ BOGU ZA ZDROWIE, JAKIM MNIE DARZY I PROSIĆ O PRZEBACZENIE ZA NIEWŁAŚCIWE WYKORZYSTANIE 61 LAT MOJEGO ŻYCIA.

Eugeniusz nigdy nie przywiązywał wagi do swoich urodzin:

Cierpliwości! Znowu kolejny rok. Trzeba podziękować Bogu za zdrowie, jakim mnie darzy i prosić o przebaczenie za niewłaściwe wykorzystanie 61 lat mojego życia.

Raczej zwracał uwagę na chrzest, który miał miejsce nazajutrz. Miał zwyczaj, aby ten ważny dzień każdego roku świętować z kapucynkami w ich zamkniętym klasztorze.

Zwyczajowa stacja u kapucynek, gdzie odprawię wspólnotową mszę z okazji odpustu świętego Franciszka [Aluzja do odpustu Porcjunkuli udzielonego wiernym przez papieża Honoriusza III, którzy 2 sierpnia 1221 roku odwiedzili sanktuarium Porcjunkuli, pierwszy dom zakonu franciszkańskiego. Później ten odpust został udzielony na zawsze].

Tak więc ciągle kolejny rok mojego życia rozpoczynam otoczony modlitwami tych ziemskich aniołów, które mają tyle miłości i tak wielkie przywiązanie do mnie. Prze cały ranek ich kościół był pełen, tak bardzo budujące jest uczestnictwo.

Dziennik, 02.08.1843, w: EO I, t. XXI.

 


Stanowisko wobec nieprawdziwych informacji o Świętym Krzyżu

W związku z wywiadem jakiego udzielił o. Stanisław Jaromi OFMConv., publikujemy stanowisko Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej - kustoszy Sanktuarium Relikwii Drzewa Krzyża Świętego Wywiad ukazał się TUTAJ

OŚWIADCZENIE

Jako kustosze najstarszego polskiego sanktuarium narodowego na Świętym Krzyżu, które od wieków stanowi dziedzictwo duchowe i historyczne naszego narodu, wyrażamy stanowczy sprzeciw przeciwko insynuacjom podanym w rozmowie z Katolicką Agencją Informacyjną przez franciszkanina o. Stanisława Jaromiego OFM Conv.

Już sama informacja zawarta w pytaniu może wprowadzać w błąd: „Ostatnio głośna jest np. sprawa projektu zmiany granic Świętokrzyskiego Parku Narodowego, z którego 1,3 ha mają dostać oblaci z sanktuarium w Świętym Krzyżu…”

Oblaci od dawna postulują zwrot Kościołowi całości klasztornych zabudowań na Świętym Krzyżu. Nie domagają się więc hektara terenu ściśle chronionej przyrody, co insynuuje pytanie i co wielokrotnie już prostowano w przestrzeni medialnej. Powtarzanie z uporem tak fałszywej tezy jest czystą manipulacją.

Raz jeszcze podkreślamy, że celem naszych działań jest troska jednocześnie o „sanktuarium w znaczeniu religijnym” (Sanktuarium Relikwii Drzewa Krzyża Świętego) jak i „sanktuarium w znaczeniu parku narodowego” (Świętokrzyski Park Narodowy, który realizuje sobie właściwe zadania). Wielokrotnie oblaci dawali temu wyraz – m.in. nie zgadzając się na masowe imprezy o charakterze zarówno religijnym jak i świeckim.

Autor wypowiedzi, powielanej już przez część mediów niechętnych idei integralności klasztoru na Świętym Krzyżu, nie tylko szkaluje działania oblatów, ale zdradza kompletną nieznajomość istoty starań, które przecież są znane opinii publicznej i były wyjaśniane na stronach Świętokrzyskiego Parku Narodowego, klasztoru na Świętym Krzyżu, a także w innych mediach. Powtórzmy więc raz jeszcze: od wielu lat oblaci starają się o przywrócenie integralności zabudowań klasztornych oraz terenu, który dzisiaj i tak jest wykorzystywany przez pielgrzymów i turystów jako ciąg komunikacyjny. W żadnym wypadku nie dążą do zmiany zakresu ochrony przyrody na szczycie Świętego Krzyża, a harmonijna współpraca między klasztorem a Parkiem Narodowym jest tego najlepszym dowodem. Klasztor może z powodzeniem uzyskać integralność swoich budynków („sacrum”), aby mógł służyć dalej pielgrzymom i turystom, a Park Narodowy pozostanie dalej Parkiem Narodowym. Chodzi o klasztor, który od wieków był ważnym miejscem na mapie religijnej Polski. Od czczonych tam relikwii Drzewa Krzyża Świętego bierze swą nazwę wiele zabytków polskiej kultury oraz cały region. Misja sakralna tego miejsca w żaden sposób nie kłóci się z troską o przyrodę, którą tak bardzo podkreśla papież Franciszek w encyklice "Laudato si'".

W duchu sprawiedliwości i faktów – aby skończyć z powielaniem nieprawdziwych informacji na temat działań klasztoru na Świętym Krzyżu – oczekujemy oficjalnych przeprosin od o. Stanisława Jaromiego OFMConv oraz sprostowania nieprawdziwych insynuacji na stronie ekai.pl i wszędzie tam, gdzie są one powielane.

 

o. Paweł Gomulak OMI

Koordynator Medialny Polskiej Prowincji Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej


Madagaskar. Tam ewangelizują kobiety [rozmowa]

Ojciec Marian Lis OMI był w ekipie pierwszych oblackich misjonarzy, którzy dotarli na Madagaskar. O jego pierwszych wrażeniach, dialogu z innymi religiami i marzeniach ewangelizacyjnych rozmawiają z nim Zofia Kędziora i Sandra Dominiczak.

Zofia Kędziora: Był rok 1980. Nas nie było jeszcze na świecie. Nikt nie słyszał o komputerach czy telefonach komórkowych. Inna era. Jak to było, gdy przyjechał Ojciec na Madagaskar? Pierwsze zetknięcie się z nowymi ludźmi, inną kulturą, z pewnością nie było łatwe.

Marian Lis OMI: Pamiętam dobrze tę datę, 3 grudnia 1980 r. Lecieliśmy z Paryża do Antananarywy. W stolicy czekał na nas o. Franciszek Chrószcz. Potem krótka wizyta na obiad w domu Episkopatu Malgaskiego i powrót na lotnisko, by dotrzeć do Toamasiny – miejsca naszej misji. W samolocie zdekompresowało się wtedy powietrze, bo drzwi były niedomknięte, więc lecieliśmy wolno i nisko. Do dzisiaj pamiętam ból uszu z powodu dziwnego ciśnienia. Po wyjściu z samolotu pamiętam atak niemiłosiernego żaru powietrza, było wtedy około 35ºC. Podczas pierwszego spotkania z wyspą przekonałem się, że moje wyobrażenia były zbyt idealistyczne, wygórowane. Do tego doszło zwiedzanie wioski dla trędowatych prowadzonej przez siostry, witanie się z chorymi, pierwszy silny atak malarii. Spotkania z ludźmi, chrześcijanami, wyprawy do buszu, setki kilometrów przebytych pieszo. Jedzenie było raczej dietetyczne. Trzy razy dziennie ryż z warzywami malgaskimi i odrobiną mięsa z kury czy byka. Człowiek topił się na słońcu jak bałwan, chudł. To był mój pierwszy bojowy chrzest misjonarski. Zrozumiałem, że zaczynam prawdziwą misję, że to nie wyjazd turystyczny.

(Archiwum OMI)

Zofia Kędziora: Wydaje się, że mentalność malgaska jest dla nas, Europejczyków, trudna do zrozumienia. To przecież nie tylko inny kontynent, ale zupełnie odrębna kultura.

Malgasze to ludzie, którzy są bardzo otwarci. Jednak często nie znają chrześcijan i nie wiedzą, co oznacza ich kultura. Pamiętam pewną sytuację. Byliśmy z siostrą zakonną, Malgaszką, w buszu. Przychodzimy do wioski i miejscowi przywitali nas bardzo serdecznie, po chwili przyprowadzili nas do pewnego domu. Był to dom pod strzechą, a na środku stało wielkie łóżko i dwie poduszki. Myślałem, że to dla mnie. Jednak ta siostra, Malgaszka, zorientowała się, o co chodzi i poprosiła szybko, by przygotowali dla niej inny dom. Więc to niezrozumienie kultury było tak naprawdę z dwóch stron i wszyscy musieliśmy się tego nauczyć. Tak samo z językiem malgaskim. Uczyłem się go z języka francuskiego. Jednak nie ma jednego języka malgaskiego, są dialekty, bardzo zróżnicowane, zależne od regionu. Sam język malgaski ma wiele zapożyczeń – z języka francuskiego, kreolskiego, angielskiego, a nawet chińskiego czy indonezyjskiego. Gdy mówiłem po malgasku, nie mogłem w głowie tłumaczyć sobie z polskiego na malgaski i dopiero mówić. Musiałem myśleć tymi formami gramatycznymi, których w języku malgaskim się nauczyłem. Do tego dochodzą jeszcze akcenty itd.

Sandra Dominiczak: W jaki sposób podchodził Ojciec do Malgaszy, którzy nie poznali jeszcze Chrystusa? Przekonanie kogoś do nowej wiary, w której wzrastały pokolenia, wydaje się być niezwykle trudne, a czasami nierealne.

To nie było tak, że my – biali misjonarze – mieliśmy pierwszy kontakt z Malgaszami. Najpierw byli to katechiści, czyli świeccy Malgasze, którzy docierali do nowej wioski, do znajomych, którzy w niej mieszkali. Ludzie, którzy pochodzą z tej kultury i są zrozumiali dla Malgaszy. My, misjonarze, byliśmy bardziej doradcami i oczywiście kapłanami, czyli tymi, którzy dysponowali sakramentami. Gdy przybyłem do Marolambo miałem do obchodzenia 30 wiosek i to na dużym terenie. Więc mogłem być w nich raz na jakiś czas. Jednak osobą, która na miejscu była odpowiedzialna za daną wspólnotę był katecheta lub częściej – katechetka. Bardzo dużo kobiet jest zaangażowanych w ewangelizację na Madagaskarze, to kobieta jest tam pierwszym ewangelizatorem. Owszem, to mężczyźni rządzą, ale kobiety ewangelizują. Na misji jest tak, że każdy początkujący misjonarz stara się jak najszybciej ewangelizować tych, do których jest posłany, by głosić Ewangelię. Dzięki wieloletniej pracy w buszu zdobyłem umiejętność uczenia się w drodze, przede wszystkim od ludzi. Zacząłem poznawać mentalność miejscowych, którzy wychowani byli w tradycyjnej kulturze i religii malgaskiej. Im więcej przebywałem z ludźmi, tym bardziej uczyłem się cierpliwości, szacunku do człowieka, konkretnej miłości do tych ludzi.

(zdj. Justyna Nowicka, "Misyjne Drogi")

Zofia Kędziora: W Europie mamy czasami trudne doświadczenia z dialogiem międzyreligijnym. Wiele osób jest mu przeciwnych. Podejrzewam, że na Madagaskarze mogło to być jeszcze trudniejsze.

Owszem, społeczeństwo malgaskie jest zróżnicowane, jednak w gruncie rzeczy bardzo otwarte. Przejawia się to w kontaktach ekumenicznych i międzyreligijnych. W wiosce znajdziesz katolików, protestantów, anglikanów, a przede wszystkich animistów, czyli tych, który wyznają religie tradycyjne. W wiosce lub w małym miasteczku w buszu ludzie wiedzą, że aby żyć, przetrwać – potrzeba solidarności, współpracy. Często ekonomiczne aspekty życia ludzkiego mają wpływ na dialog. Przykładem są nasze misje, począwszy od Marolambo, Ambinanindrano, Masomeloki, Mahanoro. Nie widać jakiejś walki, zazdrości. Zaobserwowałem wielką otwartość ludzi różnych wyznań, także pogan.

Sandra Dominiczak: Był Ojciec kilkadziesiąt lat na Madagaskarze. To sporo. Czy po tych wszystkich latach czuje się Ojciec spełniony?

Tak. Gdy kończyła się moja posługa na Madagaskarze miałem jeszcze jedno marzenie. Chciałem wraz z o. Andrzejem Serwaczakiem pracować na wyspie La Réunion. To wyspa na Oceanie Indyjskim, położona około 800 km na wschód od Madagaskaru i 174 km na południowy zachód od Mauritiusu. Jednak były jakieś problemy administracyjne i nie udało się to. Dziś oblaci mają tam cztery placówki. Ówczesny prowincjał, o. Ryszard Szmydki, zaproponował mi powrót do Polski i pracę w Prokurze Misyjnej. Moje pierwsze tygodnie w Polsce były wielkim szokiem. Po pierwsze – wszyscy byli znów biali (śmiech). Po drugie – nie orientowałem się w ogóle w polityce, polskiej mentalności. Musiałem na nowo przyzwyczaić się do ciężkiego, polskiego jedzenia i przepisów drogowych (śmiech). Musiałem na nowo się tego wszystkiego nauczyć.

 

Tekst pochodzi z "Misyjnych Dróg" - PRENUMERATA

„Misyjne Drogi” to prawie stustronicowy dwumiesięcznik wydawany od 1983 r. w Poznaniu przez Zgromadzenie Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej. Do publicystów piszących na jego łamach zalicza się ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, o. Jarosława Różańskiego OMI, Tomasza Terlikowskiego, o. Andrzeja Madeja OMI, Elżbietę Adamiak, ks. Artura Stopkę oraz ks. Andrzeja Dragułę. Celem redakcji jest kreatywna i ciekawa prezentacja działalności misyjnej Kościoła, treści religioznawczych, podróżniczych i antropologicznych. „Misyjne Drogi” to czasopismo misyjne o największym nakładzie i objętości w Polsce, dostępne jest także w wolnej sprzedaży.

 


Od oblatów do Masterchefa: Oblaci zrobili ze mnie faceta

Bardzo dobrze wspominam pobyt w zakonie. Przyjechałem do Markowic jako chłopak, a opuściłem zgromadzenie jako dorosły, uformowany facet. Jestem za to wdzięczny. Wszystkim opowiadam, że oblaci zrobili ze mnie faceta – mówi Wojciech Szuciak, uczestnik dziesiątej edycji kulinarnego show „Mastyerchef”. Rozmawia z nim Hubert Piechocki.

Hubert Piechocki (misyjne.pl): Dwa odcinki „Masterchefa” z Twoim udziałem – i w obu otwarcie mówisz o swoim doświadczeniu bycia w seminarium oblackim, opowiadasz o swojej wierze. Nie było jakiegoś lęku, żeby taką tematykę podjąć w programie rozrywkowym? 

Wojciech Szuciak (uczestnik dziesiątej edycji „Masterchefa”): Nie było lęku. Ja jestem takim człowiekiem, że się nie krępuję, niczego się nie wstydzę. Coś jest albo czarne, albo białe. Jeśli wierzę w Boga, byłem w seminarium i Kościół traktuję bardzo poważnie – to nie boje się o tym mówić. Tak samo nie boję się opowiadać o tym,co mi pasuje i co mi nie pasuje, co lubię i czego nie lubię.

Jak producenci, realizatorzy, prowadzący, uczestnicy itp., ludzie związani z „Masterchefem”, zareagowali, gdy zorientowali się, że w ich gronie jest człowiek, który chciał zostać księdzem? 

Bardzo pozytywnie! Najbardziej zaciekawiony był szef Michel Moran. Opowiadałem mu o tym, jak wygląda życie klasztorne, to go bardzo interesowało. Najciekawsze wydało mu się to, że w klasztorze… pomagałem w rzeźni!

Ten wątek nawet był poruszony na wizji. To może opowiedzmy o tej pracy w rzeźni w klasztorze.

Żeby wykarmić 70 chłopów to trzeba było trochę tych świń tam ubić! Czasem jakąś krówkę też… Moja praca polegała na tym, że dostarczałem produkty do rzeźników, pomagałem przy uboju. Dzięki mnie mięso trafiało też do kuchni, do sióstr. Przyprawiałem je, pomagałem w wędzeniu. Taka fajna robota. Dość fizyczna, ale fajna. W Obrze miałem sporo urzędów. I jak je zdawałem, to trzeba było znaleźć trzy inne osoby, by je objęły – tyle miałem tam różnych zadań. Poza „rzeźnikiem” byłem też odpowiedzialny za grupę Przyjaciół Misji w Obrze, pełniłem też funkcję elektryka. Sporo tego było, ale przynajmniej się nie nudziłem.

(pixabay)

A skąd się wziął pomysł, żeby wstąpić do oblatów? Kiedy pojawiły się myśli, że warto sprawdzić, czy to jest ten kierunek?  

To było przypadkowe, choć w sumie przypadków nie ma, więc to musiało być Boże. Pochodzę spod Gorzowa Wielkopolskiego, z Witnicy. Zawsze chciałem być leśnikiem. Po gimnazjum przyszedł czas składania dokumentów do szkoły średniej. Mój starszy o rok kolega Józek był wtedy w Niższym Seminarium Duchownym w Markowicach. Bardzo mnie ciekawiło, czym jest to niższe seminarium. A dodam jeszcze, że wówczas nigdy na oczy w życiu nie widziałem oblata. Byłem po prostu ciekaw, jak wygląda życie w tym niższym seminarium, czy chodzą tam w sutannach, co robią na co dzień. Mój katecheta powiedział, żebym sprawdził sobie stronę internetową, zadzwonił i się wszystkiego dowiedział. Pchała mnie tam czysto ludzka ciekawość – a nie chęć wstąpienia. Napisałem maila, na którego odpisał mi o. Krzysztof Jamrozy. Prosił o numer telefonu, bo stwierdził, że łatwiej będzie porozmawiać przez telefon. Podałem numer, zadzwonił i mówi tak: „Co będziemy gadać przez telefon, weź rodziców i przyjedź do nas na obiad”. Wciąż byłem ciekawy, więc wziąłem rodziców i pojechaliśmy na ten obiad do Markowic. Tam rozmawiałem z o. Wiesiem Nowotnikiem. Opowiadał mi dużo o seminarium. I wtedy właśnie pierwszy raz w życiu zobaczyłem oblata – to był akurat br. Józiu Goleń. Zjedliśmy obiad, byliśmy na mszy, pogadaliśmy z ojcem Wiesiem i potem on dał mi kartkę z informacją o przyjęciu do niższego seminarium. Ja mówię: „Ojcze, ale ja nie składałem żadnych papierów, nawet nie wyrażałem chęci wstąpienia”. „Masz papiery, przydadzą ci się” – usłyszałem. I rzeczywiście, jak przyszło do składania dokumentów, to zabrałem papiery z Technikum Leśniczego i poszedłem do Markowic.

Czyli już szkoła średnia z oblatami.  

Tak. W pierwszej klasie w ogóle nie myślałem o tym, żeby po niższym seminarium wstąpić do nowicjatu. Na drugim roku zaczęło mi coś świtać – brałem tę możliwość już pod uwagę. Na trzecim roku po maturze wciąż nie byłem pewien: wstąpić czy nie wstąpić? Prowadziłem walki wewnętrzne. Dokumenty do nowicjatu wysłałem jako ostatni! Już było tak, że prawie trzeba było się pakować i zaczynać nowicjat, a ja dopiero dokumenty wysłałem. Przyjęli mnie. Najpierw był rok nowicjatu na Świętym Krzyżu, a potem pierwszy i drugi rok studiów w Obrze. Po pierwszym semestrze na trzecim roku stwierdziłem, że potrzebuję jeszcze trochę porozeznawać powołanie. Nie znałem w ogóle życia zewnętrznego, bo bardzo młodo wstąpiłem do niższego seminarium. Byłem przecież młodym chłopakiem, gdy wszedłem na tę drogę, miałem 15, 16 lat. Wziąłem urlop dziekański na studiach, poprosiłem o zwolnienie ze ślubów zakonnych i zadzwoniłem do mojej obecnej szefowej z hospicjum, czy by mnie na taki roczny urlop nie przyjęła do pracy. Zamieszkałem w hospicjum i pracowałem. Stwierdziłem też, że nie będę na siłę sobie nikogo szukał – dziewczyny, a potem żony. Jeśli mam zostać w świecie, to sama się znajdzie – stwierdziłem. I sama się znalazła! Do nikogo nie zagadywałem, ona wyhaczyła mnie jako pierwsza. I tak zostałem już „w świecie”.

Młodym często się wydaje, że wstąpienie do seminarium to wybór w jedną stronę. Tymczasem warto im chyba mówić, że to czas rozeznawania powołania. 

Klamka zapada dopiero w momencie złożenia ślubów wieczystych. Wtedy jest tak, jakbyś się z kimś ożenił. Jak żonie ślubujesz do końca życia, tak podczas ślubów wieczystych Panu Bogu ślubujesz do końca życia. Śluby czasowe są po to, żeby rozeznać powołanie. Są po to, żeby człowiek nie miał wątpliwości, żeby miał czas na zastanowienie się. Jak się już złoży śluby wieczyste – to przysięgi trzeba dotrzymać. Po to jest kilka lat formacji, żeby swoje powołanie rozeznać, rozpoznać. Dopiero po ślubach wieczystych przychodzi czas na przygotowanie do kapłaństwa – najpierw święcenia diakonatu, potem prezbiteratu.

Śluby wieczyste w Obrze (fot. P. Gomulak OMI)

Czas spędzony w zakonie musiał być czasem mocno wspólnotowym. 

Życie wspólnotowe było tym, co mnie najbardziej u oblatów urzekło. Nie potrafiłem sobie nigdy wyobrazić siebie jako księdza diecezjalnego. Księża diecezjalni nie żyją w typowych wspólnotach. Zazwyczaj jest proboszcz i wikary, którzy i tak prowadzą osobne życia. A u oblatów podobało mi się to, że zakonnicy wszystko robili razem. My, jako jeden kurs, chodziliśmy razem do pracy, na wykłady, do salki rekreacyjnej. Razem graliśmy w piłkę, chodziliśmy na spacery, jeździliśmy na kajaki. To było fajne, bo czuło się wsparcie. Było z kim pogadać, komu się wyżalić. Czasem dochodziło między nami do spin, ale fajne było to, że razem je wyjaśnialiśmy. Życie wspólnotowe u oblatów to jedna z najpiękniejszych rzeczy, które mnie w życiu spotkały.

A jak wygląda kulinarna część klasztoru? Jedzenie było dobre? 

Smaczne było! Markowic nie nazywam jeszcze życiem klasztornym, bo tam nie mieliśmy żadnych zobowiązań. Panie gotowały tam smacznie, porcje były duże, choć mało kaloryczne. Ja jestem kawał chłopa. Jak wychodziłem z gimnazjum, to był ze mnie taki tucznik – zero mięśni, sam tłuszcz. Ważyłem ok. 90 kilogramów, w Markowicach schudłem do siedemdziesięciu kilku. Potem poszedłem do nowicjatu, tam jedliśmy już tłusto. Ale tam też miałem sporo pracy fizycznej. Na Świętym Krzyżu jest park i ogródek – dużo tam miałem do dźwigania. Przytyłem prawie do 100 kilogramów, ale część poszła już w mięśnie. Kuchnia tam była świetna! A w Obrze to już w ogóle było bardzo smacznie! I swojsko – swojskie masło, mleko, sery, wyroby z rzeźni… Cudne jedzenie! Do tej pory zostały mi nawyki z Obry i czasem w domu kręcę kiełbasy!

Obra słynie z tego, że to miejsce, które samo się gospodarzy. Oblaci mają tam wszystko „swoje”. I pewnie to właśnie młodzi chłopacy, którzy są na etapie formacji, odpowiadają za to wszystko.  

Gdyby nie pomoc kleryków, to pewnie nie dałoby się tego utrzymać. W Obrze jest potężne gospodarstwo, za moich czasów to było ok. 40 hektarów ziemi. Do tego 200 świń, trochę krówek. Było co robić. Gdy przybyłem do Obry, to nie funkcjonował ogród warzywny, stały tylko puste szklarnie. Z kolegami z kursu postanowiliśmy otworzyć na nowo choć jedną szklarnię. Nie znaliśmy się za bardzo na uprawie warzyw, ale metodą prób i błędów posadziliśmy sałatę. Cała szklarnia sałaty. Jak to wyrosło, to potem przez dwa tygodnie cały klasztor jadł wciąż sałatę. Potem były pomidory. Mnóstwo krzaków pomidorów. Akurat latem pojechałem na Syberię i dostawałem telefony od kolegów, że muszą zbierać codziennie 40 kilogramów pomidorów, tyle ich wyrosło. A potem ogródek chyba upadł.

A udało się w seminarium czasem coś ugotować? 

Nie, bo ja zacząłem  gotować dopiero po tym, jak moja żona wróciła w zeszłym roku w maju po urlopie macierzyńskim do pracy.

Czyli ta pasja do gotowania to bardzo świeże hobby! 

Wcześniej potrafiłem co najwyżej zrobić sobie jajecznicę! Albo odgrzać obiad! A najlepiej to mi wychodziło zamawianie kebaba w aplikacji. To było moje ulubione zajęcie kulinarne.

To teraz co najbardziej lubisz robić w kuchni? 

Najchętniej lubię gotować to, co smakuje dzieciom. Jakieś zupki, lekkie dania, może rybka. Moim ulubionym daniem to jest schabowy z kością. Ale przyznam, że raczej nie gotuję tradycyjnie, bo się na takiej kuchni nie znam. Nie mam doświadczenia w kuchni tradycyjnej, nikt mnie jej nie nauczył. Ale oglądam programy kulinarne, przeglądam dużo internetu i interesuje mnie bardzo kuchnia współczesna, prawie molekularna. Wtedy robię takie rzeczy wymyślne. W hospicjum mam nieregularny czas pracy, czasem mam kilka wolnych dni w tygodniu, a potem cały weekend w pracy. Z żoną mamy taki podział, że w tygodniu ja gotuję obiady, a w weekendy żona. W tygodniu mamy więc kuchnię fusion!

Zaraz po seminarium rozpoczęło się hospicjum i pracujesz w nim do dzisiaj. Na czym polega ta praca? 

Przyjąłem się w charakterze opiekuna medycznego. My do tego hospicjum przyjeżdżaliśmy jako klerycy na pierwszym i drugim roku na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Niektórzy jechali pomagać do więzienia we Wrocławiu, a inni właśnie do hospicjum. Za pierwszym razem bałem się tego miejsca. Ale jak już pojechałem i zobaczyłem, jak ta praca wygląda, to stwierdziłem, że będę w każdej wolnej chwili przyjeżdżał. Jak mi się udało z superiorem załatwić wolny weekend, to zawsze do hospicjum jeździłem. I tak zostałem w nim do dzisiaj.

(pixabay)

To musi być trudna praca. 

Jest ciężka psychicznie, to na pewno. Nie każdy nadaje się do tego, by pracować przy śmierci. Nie oszukujmy się – w hospicjum nie leżą zdrowi ludzie. Wszyscy mają na sobie „wyrok”, są chorzy terminalnie. Do hospicjum kwalifikuje się wyłącznie ludzi z nowotworami, i to już takimi nieuleczalnymi. Do ludzi nie można się przywiązywać, bo długo tu nie leżą. Moja praca polega na codziennej pielęgnacji – umyć, nakarmić, przebrać, założyć pampersa. Pomagam tym ludziom w tym, by na końcu życia mogli poczuć się godnie. Dużo daje tym chorym po prostu nasza obecność. Jestem właśnie po dyżurze. Jest taka pani, już jedną nogą na tamtym świecie. Jest w niej sporo lęku. Pół nocy przesiedziałem pryz niej w pokoju, trzymając ją za rękę. I zrobiła się spokojniejsza. Wiedziała, że ktoś przy niej czuwa. Nie liczę, ilu chorych przy mnie zmarło, bo bym zgłupiał.  Staram się też pracy nie przynosić do domu, choć moja żona jest pielęgniarką.

To praca, do której na pewno trzeba czuć powołanie. Chcę jeszcze zapytać o wspomnianą już Syberię – to wątek misyjny, który pojawił się w trakcie formacji.  

W nowicjacie ktoś nam opowiadał o Wierszynie. Mi to się spodobało. Ale nikomu nie opowiadałem, że chciałbym tam pojechać, zobaczyć, jak wygląda życie na tamtejszych wsiach. Po drugim roku superior, o. Józef Wcisło, pyta się mnie po modlitwach: „Paszport masz?”. „No mam paszport” – odpowiadam. „To na Syberię pojedziesz” – mówi. „Z przyjemnością!”. Spakowałem się i pojechałem, bez zastanowienia. Tak bardzo po oblacku, bo oblaci tak powinni mieć, że jak dostaną jakąś misję od Kościoła to pakują się i jadą. Nie mają się zastanawiać, tylko mają jechać tam, dokąd ich Kościół posyła.

Jak wyglądała podróż? 

Najpierw podróż do Berlina, stamtąd lot do Moskwy i z Moskwy do Irkucka. Cały dzień lotu – bo to 7 tys. kilometrów stąd. Tam mnie odebrał pracujący na miejscu werbista. Werbiści w Irkucku opiekują się katedrą. Zawiózł mnie do kurii, tam spędziłem jeden dzień. Nazajutrz biskup miał jechać do Wierszyny do ojca Karola i miał mnie tam zawieźć. Poznałem bp. Cyryla, niesamowity człowiek, taki misjonarz z krwi i kości. Bardzo pokorny, pracowity, uśmiechnięty, dla każdego ma czas, taki wzór do naśladowania dla księży i wiernych. W Wierszynie przez kilka pierwszych dni pomagałem ojcu Karolowi przy ogrodzie i w kościele. Ludzi tam na wsi chodzi do kościoła bardzo mało. Kilka starszych pań, trochę dzieci, a w tygodniu to tylko ojciec Karol i ja. Na Syberii mieszka bardzo wielu ludzi niewierzących. Ojciec Karol mówił mi, że podczas swego pobytu raz błogosławił ślub, a pogrzebu katolickiego chyba nigdy nie odprawiał. O tym, że ktoś umarł mówi mu świeży grób na cmentarzu. Potem pojechałem z ojcem Karolem i siostrami służebniczkami dębickimi na takie kanikuły z Bogiem dla dzieciaków z Wierszyny. Byliśmy tydzień w Listwiance nad Bajkałem. Wróciliśmy i potem ojciec Karol wysłał mnie na spotkanie młodzieży do Irkucka. Jeździłem sam, bez żadnej mapy, miałem komórkę, ale GPS nie działał, bo tam było tragicznie z zasięgiem. Zawsze trafiłem. Jeździłem z biskupem po okolicznych wsiach, poznałem trochę fajnych ludzi, zwłaszcza werbistów.

Zobacz: [Syberia: Mając 68 lat wyjechał na misje. Dziś obchodzi 79 urodziny. Dalej chce pozostać w Wierszynie...]

Nowi ludzie to zawsze ogromna radość. 

Był taki Witalij, wtedy kleryk. Stał pod katedrą i przywitał się ze mną po polsku. Zapytałem go, skąd zna polski. To odpowiedział, że był w nowicjacie w Pieniężnie. Była też jeszcze jedna śmieszna sytuacja. Stałem pod katedrą w habicie i podjechało dwóch motocyklistów. Próbują do mnie mówić po angielsku, ale słyszę, że ten angielski kaleczą. Jeden z nich pyta się, czy może po rosyjsku. I zaczął gadać po rosyjsku, ale też słyszę, że kaleczy ten język. Pomyślałem, że to jacyś  obcokrajowcy. Aż w końcu usłyszałem pewne charakterystyczne polskie słowo na „k” i już wiedziałem, że to Polacy! No i dalej już po polsku rozmawialiśmy. Okazało się, że jechali spod Lublina do Wierszyny. Dzięki oblatom do tej wioski przyjeżdża sporo pielgrzymów z Polski. Ojciec Karol zawsze cieszy się z takich wizyt. Syberia była dla mnie bardzo dobrym doświadczeniem. Miałem okazję zobaczyć, jak wygląda tamtejsze życie. Bardzo lubiłem poznawać miejscowych ludzi. Są bardzo gościnni. Jak ich odwiedzałem, to zawsze wracałem z mnóstwem jedzenia. Mleko, jajka, bliny, kaszanki… Całe torby jedzenia dostawałem.

Wracając do „Masterchefa” – który juror był Twoim ulubionym? 

Nie miałem jednego ulubionego, choć bardzo fajny był szef Przemek Klima. Wyzywał mnie za bałagan. Zrobiłem perliczkę i podałem do niej szparagi. Powiedział mi, że szparagi zrobiłem świetne i mam mu zostawić, żeby sobie potem mógł zjeść. Widać, że to autorytet kulinarny, nieprzypadkowo otrzymał gwiazdkę Michelina.

Promocja książki Magdy Gessler Fot. PAP/Łukasz Gągulski

A Magda Gessler była ostrą jurorką? 

Na pewno budzi respekt. Widać, że pani Magda naprawdę zna się na gotowaniu. Taki prawdziwy autorytet kulinarny, ma przeogromną wiedzę. Wie, co z czym połączyć, jakich użyć technik. Nie wszystko było widać w telewizji, ale jurorzy są bardzo otwarci. Często podchodzili do nas i nam pomagali. Gdy widzieli, że się w czymś gubimy, to przychodzili i nam doradzali. W ostatniej konkurencji pani Magda widziała, że mi się emulsja zwarzyła, to pomagała mi ją naprawić. Szef Michel za to pomógł mi zrobić sos do perliczki. Nie podawał wprost przepisu, ale naprowadzał, jak zrobić dobry sos. „Masterchef” to bardzo dobre doświadczenie. Spotkałem tam bardzo wielu pozytywnych ludzi. W telewizji widać tylko nas i jurorów, ale tam cała ekipa jest bardzo sympatyczna i pozytywna. Mnóstwo życzliwych ludzi.

Będzie kolejne podejście do „Masterchefa”? 

Jak mnie żona puści – to pójdę! Raczej spróbuję w przyszłym roku, ale zobaczymy, co będzie.

Przygoda z oblatami zakończyła się kilka lat temu, ale rozumiem, że Kościół cały czas jest ważny w Twoim życiu? 

Tak. Kościół wciąż jest bardzo ważny w moim życiu, pomaga mi w życiu rodzinnym z żoną i dziećmi. Z oblatami wciąż też trzymam kontakt. Niedaleko w Katowicach służy mój kolega kursowy, jest wikarym. Jak jest okazja, to się spotykamy. W hospicjum nie mamy teraz kapelana, to też często prosimy właśnie oblatów o pomoc. Kontakt z oblatami wciąż jest.  Bardzo dobrze wspominam pobyt w zakonie. Przyjechałem do Markowic jako chłopak, a opuściłem zgromadzenie jako dorosły, uformowany facet. Jestem za to wdzięczny. Wszystkim opowiadam, że oblaci zrobili ze mnie faceta.

 

(misyjne.pl

 


Sakrament bierzmowania na Syberii

W Wierszynie na Syberii czworo młodych ludzi przyjęło sakrament bierzmowania. Wydarzenie jest wyjątkowe między innymi dlatego, że to druga celebracja tego sakramentu podczas 12-letniej posługi ojca Karola Lipińskiego OMI w parafii pw. św. Stanisława. Sakramentu udzielił ordynariusz diecezji irkuckiej – bp Cyryl Klimowicz.

„Chrztem bojowym” dla proboszcza był dialog z biskupem w języku rosyjskim przed udzieleniem sakramentu. Przed błogosławieństwem młodzież podziękowała serdecznie biskupowi, proboszczowi i siostrom służebniczkom, które przygotowywały ją do przyjęcia sakramentu – relacjonuje uczestnik liturgii.

Po Mszy św. miał miejsce poczęstunek na plebanii.

(pg/wierszyna.pl)


Opole: Centralne obchody Dnia Papieskiego u oblatów

Tegoroczne główne obchody XXI Dnia Papieskiego w diecezji opolskiej odbędą się w niedzielę 10 października w oblackiej parafii pw. św. Jana Pawła II w Opolu. Eucharystii o godzinie 10.00 przewodniczyć będzie bp Paweł Stobrawa. Tematem tegorocznych ogólnopolskich obchodów są słowa: "Nie lękajcie się!", które wypowiedział papież-Polak podczas homilii inaugurującej pontyfikat - 22 października 1978 roku.

Zobacz: ["Tu czuć wiosnę chrześcijaństwa" - rozmowa z proboszczem opolskiej parafii]

Dzień Papieski obchodzony jest w polskim Kościele katolickim od 2001 roku. Przypada w niedzielę poprzedzającą datę wyboru kard. Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową - 16 października. W trakcie obchodów zgłębiane jest nauczanie św. Jana Pawła II oraz zbierane są ofiary pieniężne na Fundację "Dzieło Nowego Tysiąclecia", która przeznacza je na stypendia dla zdolnej młodzieży z niezamożnych i ubogich rodzin.

Opolska parafia oblacka jest jedyną w diecezji wspólnotą, której patronuje św. Jan Paweł II.

Zobacz: [Opole: Uroczystości poświęcenia kamienia węgielnego pod budowany kościół parafialny św. Jana Pawła II]

(pg)